czwartek, 3 listopada 2011

Wpisy pojawiają się coraz rzadziej, ale tym razem inaczej niż poprzednim mogę napisać, że coś się zmieniło, i że nie stoimy już w miejscu. Tak więc po kolei;
Poprzednim razem pisałam zaraz po wizycie w klinice. Bałam się bardzo laparoskopii. Z czasem stres opadł, bo wiedziałam, że mam do niej jeszcze sporo czasu. W klinice powiedzieli, że czeka się od 3 do 6 miesięcy więc mogłam ją mieć nawet w styczniu, a bez sensu jest żyć w ciągłym strachu przez pół roku. Zajęłam się innymi sprawami, gotowaniem, pieczeniem - czyli tym co najbardziej lubię.
Pewnego dnia, a dokładnie 17.09 listonosz wrzucił przez drzwi list. Nigdy jakoś nie spieszę i nie biegnę do drzwi od razu tylko zbieram listy przy okazji kiedy akurat jestem w pobliżu. Tym razem byłam na górze, ale pobiegłam po list. Był zaadresowany do mnie i kiedy go zobaczyłam to już wiedziałam, że to ze szpitala. Termin konsultacji przed laparoskopią 10.10. Termin laparoskopii 17.10. I tu zaczęłam cała się trząść. Nie spodziewałam się, że wszystko będzie tak szybko-mowa była o 3 do 6 miesięcy, a tu po miesiącu dostałam list i za następny miesiąc mam już laparoskopię. Trochę mi zajęło, żeby na myśl o zabiegu serce nie podskakiwało mi tak wysoko jak to tylko możliwe. Jednak z czasem oswoiłam się z myślą, że innego wyjścia nie mam i to jedyne co w tej chwili mogę zrobić. Laparoskopia = szansa na dziecko.
Czekałam z dnia na dzień już nawet nie myśląc o tym co będzie. Po pewnym czasie nawet niecierpliwiłam się, bo chciałam mieć to już za sobą. Stres powrócił na wieczór przed zabiegiem, ale opuścił mnie częściowo po parunastu minutach pobytu w szpitalu. Był przy mnie mój kochany Mąż, który bardzo mnie wspierał i tak naprawdę to siedzieliśmy tam i się śmialiśmy. Już tak mam, że kiedy jest jakaś stresująca sytuacja to reaguję śmiechem ;)
W szpitalu byliśmy chwilę przed 8, o 9 dostałam dwa paracetamole. W międzyczasie miałam rozmowy z pielęgniarkami, anestezjologiem i moją panią doktor, która miała wykonać zabieg, a na salę przedoperacyjną zabrali mnie o 11;10. Operacja zaczęła się ok 11;40. Te ostatnie pół godziny było dość stresujące, bo już byłam sama bez męża i zdałam sobie sprawę, że to tak naprawdę się dzieje, i że nie ma już odwrotu. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili i to też było bardzo pomocne. Kiedyś kiedy sobie to wszystko wyobrażałam, myślałam, że będę płakać, krzyczeć, że będą mi potrzebne jakieś leki uspokajające. Myślałam, że będą mnie tam musieli trzymać na siłę, a jednak dałam radę bez tego wszystkiego.
Przed samym wjazdem na salę operacyjną wstrzyknęli mi coś co miało mi pomóc się zrelaksować i rzeczywiście pomogło, ale zaczęłam się wtedy trząść, trochę z zimna i prawdopodobnie też ze strachu. Już na sali wstrzyknęli narkozę. Pamiętam jeszcze jak przekładali mnie z łóżka, na którym przyjechałam na stół operacyjny, czułam przy tym jak wpychali pode mnie deskę i kilka osób unosiło "prześcieradło" żeby mnie przeciągnąć. Nawet nie mam pojęcia ile ich tam było. Zaraz po tym jak znalazłam się na stole odpłynęłam...
Coś mi się śniło. Śnił mi się Mąż. Żałuję, że nie pamiętam jak, bo w trakcie zostałam wybudzona. Była 12;40 pamiętam, bo w oddali na ścianie wisiał zegarek. Byłam na wielkiej sali, na której za parawanem po lewej i po prawej wybudzane były inne osoby, a po środku była wielka przestrzeń. Przy mnie stała jedna z pielęgniarek, która właśnie mierzyła mi ciśnienie. Nawet nie pamiętam czy coś do mnie mówiła w trakcie wybudzania. Powieki z czasem stawały się coraz mniej ciężkie, a ból podbrzusza stawał się coraz większy. Było mi bardzo zimno i czułam, że zaczynam dygotać coraz bardziej. Już wiem dlaczego na łóżku przed operacją czekały na mnie dwa koce... teraz żałowałam, że przykryłam się tylko jednym, ale z tych emocji wcześniej byłam wręcz rozpalona i nie w głowie mi było opatulanie się kocami.
Pielęgniarka pytała co jakiś czas czy wszystko w porządku, a ja oczywiście odpowiadałam, że tak. Wydawało mi się nie na miejscu wspomnienie o tym, że mnie coś boli, bo przecież po operacji to chyba normalne, a to, że było mi zimno było jeszcze większym banałem. Jedna z dziewczyn po odczuciu bólu chyba wpadła w lekką panikę. Jej pielęgniarka zawołała moją, bo sobie z nią nie radziła, i tak zostałam sama z coraz większym bólem. Jeszcze przed pójściem pielęgniarka powiedziała, że tylko raz zmierzy mi ciśnienie i jak wszystko będzie dobrze to zawiozą mnie na moją salę. Ciśnieniomierz był automatyczny i co kilka minut mierzył mi to ciśnienie. Raz, drugi, trzeci... nie pamiętam już ile razy, a mi było coraz bardziej zimno przez co napinały mi się mięśnie potęgując ból. Kiedy wróciła pielęgniarka jeszcze raz zmierzyła mi ciśnienie, zdjęła maskę tlenową i zostałam zawieziona do mojego "boksu". Miał tam być mój Mąż, ale nikogo tam nie było co mnie zmartwiło, bo obiecał tam czekać. Jak się później okazało został poproszony o wyjście do poczekalni ponieważ był to kobiecy oddział (chociaż wcześniej zapewniano go, że może tam zostać). Po jakimś czasie jedna z pielęgniarek go zawołała. Poprosiłam żeby mnie przykrył drugim kocem. Po chwili dostałam też tabletki przeciwbólowe, które najpierw długo nie działały, a potem nagle ból znikł z sekundy na sekundę, ale tylko na chwilę żeby zaraz potem powrócić. Powiedzieli, że dali mi już najsilniejsze leki, ale zaraz pielęgniarka przyszła i dała mi jeszcze jakąś inną tabletkę. Po parudziesięciu minutach od przyjazdu z sali pooperacyjnej byłam zmuszona wstać, bo cóż... zachciało mi się siku. Było to dość trudne i nieprzyjemne doświadczenie, ale konieczne... wiedziałam, że niedługo będę też musiała wyjść o swoich siłach ze szpitala co wydawało mi się wtedy czymś mega ekstremalnym. Ogólnie gdyby nie pomoc Męża to nie wstałabym sama z łóżka, ale na szczęście był tam i cały czas mi pomagał. Wstawałam na siusiu jeszcze chyba raz. Po pewnym czasie (ok 15-tej) jedna z pielęgniarek przyszła i zasugerowała, że powinnam już się przebrać i zbierać do domu. Masakra..., ale jak trzeba to trzeba. Mąż pomógł mi się powoli ubrać po czym znowu poczułam, że muszę siku. Wszystko było dobrze, aż nagle w łazience poczułam się strasznie źle. Zemdliło mnie i myślałam, że upadnę, brakowało mi powietrza. Szybko otworzyłam drzwi przed, którymi czekał Mąż. Powiedziałam, że mi niedobrze. Zawołał pielęgniarkę, która kazała mi wrócić do łóżka. Kiedy się położyłam poczułam się lepiej. Pielęgniarka poszła się skonsultować z inną wyższą stopniem i wróciła z dwiema strzykawkami, których zawartość wstrzyknęła mi przez wenflon na ręce, którego jeszcze mi nie zdjęli po operacji (wcześniej dziwiłam się dlaczego). Poleżałam trochę i okazało się, ze już nikogo na oddziale nie ma oprócz tej pielęgniarki, która sprzątała inne łóżka. Pomyślałam "no ładnie przyszłam jako pierwsza i wyjdę jako ostatnia...". Mąż poszedł przestawić samochód pod samo wejście do szpitala, a ja leżałam z zamkniętymi oczami mając nadzieję, że kiedy wstanę po raz kolejny to sytuacja się nie powtórzy. Słyszałam jak pielęgniarka dzwoniła i prosiła o wózek. Potem ktoś go przyprowadził. "No fajnie teraz nie tylko będę jako ostatnia, ale jeszcze jako jedyna wyjadę na wózku!", bo widziałam jak wszyscy wcześniej wychodzili o własnych siłach... Wrócił mąż, usadzili mnie na tym wózku, na kolana dostałam tekturowy pojemniczek, który przynieśli mi jak wcześniej miałam mdłości, i do widzenia. Tak, czułam się  źle i pewnie nie dałabym rady przejść tej drogi do samochodu, ale chyba gorszy był przejazd na wózku i mijanie tych wszystkich ludzi po drodze-chociaż w sumie wiem, że gdybym mijała ich próbując iść to wcale nie wypadłabym lepiej. Drogę z wózka do samochodu pokonałam najszybciej jak tylko mogłam, bo po wstaniu nie czułam się zbyt dobrze. W samochodzie pozycja półleżąca, cały czas w zasięgu mój tekturowy pojemniczek.
Kiedy w końcu mogłam już położyć się we własnym łóżku, w domu, poczułam wielką ulgę, bo wcześniej ciągle myślałam o tym, że muszę zaraz wstać i wyjść. Brzuch bolał, ale cały czas brałam leki, które dostałam przy wyjściu-kodeinę i ibuprofen, dodatkowo jeszcze paracetamol. Po całym dniu wrażeń czułam taką wewnętrzną radość, że już po wszystkim i muszę przyznać, że psychicznie czułam się bardzo dobrze. Jednak fizycznie było gorzej. Sama nie byłam w stanie podnieść się z łóżka i za każdym razem musiał pomagać mi w tym mąż, a dodam, że siku chodziłam średnio co godzinę. Każdy ruch sprawiał ból, a wszystko w koło wirowało. Narkozę zazwyczaj się odsypia, a ja nie mogłam zmrużyć oka. Nie tylko do końca dnia, ale i w nocy. Pozycja, w której leżałam (czyli pół siedząca) też mi nie ułatwiała zaśnięcia. W rezultacie całą noc tylko lekko przedrzemałam i już po 6;30 nie mogłam przysnąć. Tego dnia czułam się o wiele gorzej niż poprzedniego i fizycznie, i psychicznie. Dokuczał też ból spowodowany przemieszczającymi się resztkami gazu, którym wypełniali mi brzuch podczas operacji. Z każdym dniem czułam się coraz gorzej co mnie coraz bardziej załamywało, bo myślałam, że każdego dnia będę czuła się lepiej. Mąż już w środę miał wrócić do pracy, ale we wtorek ja nadal nie byłam w stanie sama wstać z łóżka więc wziął jeszcze jeden dzień wolnego, a ja starałam się już wstawać samodzielnie. W czwartek kiedy zostałam sama byłam już w stanie pójść do łazienki, ale to jedyne na co było mnie stać. Czasem już nie sam brzuch był problemem, a wieczne uczucie słabości, mdłości i przyspieszone tętno. Wydawało mi się, że to się już nigdy nie skończy i bywały chwile, że żałowałam tej laparoskopii. Dopiero po tygodniu poczułam się lepiej, ale za to wtedy przypomniał o sobie brzuch... W sumie po ponad dwóch tygodniach wstałam z łóżka już tak na dobre, bo wcześniej wstawałam tylko na trochę ponieważ po dłuższym chodzeniu zaczynały bolec mnie okolice ran albo jajniki. Do tego dochodziły plecy, które bolały pewnie przez długie leżenie. Bezsenność i ogólne problemy ze snem też utrzymywały się przez 2 tygodnie. Jak w zegarku codziennie budziłam się o 5 rano, czasem o 4 i już nie było mowy o śnie. Być może działa tak na mnie narkoza? Nawet do tej pory budzę się kilka razy w nocy, ale przynajmniej odczuwam już senność, której wcześniej w ogóle nie czułam.
Przed laparoskopią czytałam trochę o niej. Opinie były różne, bo wiadomo każdy człowiek jest inny, ale zazwyczaj dojście do siebie zajmuje kilka dni - góra tydzień. Ja byłam optymistką i nastawiłam się na to, że już po kilku dniach będę śmigać o własnych siłach jak gdyby nic się nie stało-przecież to kilka małych ranek..., a jednak. Nie chcę nawet myśleć jak wyglądałby okres rekonwalescencji gdybym miała na przykład laparotomię albo inną otwartą operację. W każdym razie cieszę się, że mam to wszystko już za sobą.
Dziś mija 17 dzień od zabiegu. Jeszcze tylko rany muszą się zagoić. Dzisiaj też odpadł mi strupek z jednej z nich, ale do zabliźnienia minie jeszcze parę dni. Najgorszą z ran jest ta w pępku, która wychodzi aż pod niego. Jeszcze jest lekko zasiniona i trochę boli. Na brzuchu jak na razie sobie nie pośpię, a to w tej pozycji wysypiam się najlepiej-kiedyś w innej nie mogłam zasnąć-zabieg zmusił mnie do spania na plecach. Teraz już mogę spać na bokach co przyczyniło się pewnie do tego, że lepiej mi się śpi.
Jajniki, które podczas zabiegu zostały podziurkowane już też mają się lepiej. Czasem złapie mnie jakiś ból czy skurcz, ale takie miewałam już przed zabiegiem tak więc nie jest to nic niepokojącego.
Jakiś czas po zabiegu jeszcze w szpitalu, przyszedł do nas asystent mojej pani doktor, który opowiedział co zrobili i pokazał mi zdjęcia. Jajowody mam drożne, macicę prawidłową, endometriozy brak. Jajniki mam powiększone, co jest spowodowane PCOS. Podczas laparoskopii zostały podziurawione, liczę na to, że dzięki temu będę w końcu miała owulację. Mamy się starać o maleństwo naturalnie, bez żadnych wspomagaczy przez trzy miesiące. Wizytę w Klinice mamy 12.01.2012, ale jeśli uda nam się zaciążyć to mamy się już tam nie pokazywać-czego wszyscy nam życzyli.
Przyznam, że miałam nadzieje na to, że w ewentualnej ciąży też będą mieli na mnie oko, bo przy PCOS szanse na poronienie są zwiększone, a u zwykłego lekarza (GP) płód jest traktowany poważniej dopiero w 3 miesiącu-przed tym okresem nie mam nawet co liczyć na jakieś zainteresowanie. W każdym razie teraz mam nadzieję, ze uda nam się doczekać dwuch kresek na teście. Jednak jeśli by się nie udało to w styczniu wspomogą mnie farmakologicznie. Prawdopodobnie stymulując jajniki CLO.

Na koniec chciałam napisać, że po raz kolejny okazało się, ze mam najlepszego męża na świecie. Najlepszego jakiego mogłabym mieć. Nigdy nawet nie myślałam, że będę miała takie szczęście...
Przez ten cały czas związany z laparoskopią i po niej, wspierał mnie, zajmował się mną najlepiej jak tylko potrafi. Czułam się głupio musząc Go o coś prosić, czasem nawet kłamałam, że nic mi nie potrzeba, ale on sam ciągle "skakał" wkoło mnie i chciał żebym dostała wszystko co mi potrzebne. Gdyby nie On to bym umarła... Nie wstałabym sama, nie poszłabym do łazienki, nie zrobiłabym sobie jedzenia, umarłabym z pragnienia. Ten czas tak naprawdę pokazał mi raz jeszcze na kogo w życiu mogę liczyć. Kto jest przy mnie zawsze, a kto zjawia się tylko wtedy kiedy sam czegoś potrzebuje.