czwartek, 3 listopada 2011

Wpisy pojawiają się coraz rzadziej, ale tym razem inaczej niż poprzednim mogę napisać, że coś się zmieniło, i że nie stoimy już w miejscu. Tak więc po kolei;
Poprzednim razem pisałam zaraz po wizycie w klinice. Bałam się bardzo laparoskopii. Z czasem stres opadł, bo wiedziałam, że mam do niej jeszcze sporo czasu. W klinice powiedzieli, że czeka się od 3 do 6 miesięcy więc mogłam ją mieć nawet w styczniu, a bez sensu jest żyć w ciągłym strachu przez pół roku. Zajęłam się innymi sprawami, gotowaniem, pieczeniem - czyli tym co najbardziej lubię.
Pewnego dnia, a dokładnie 17.09 listonosz wrzucił przez drzwi list. Nigdy jakoś nie spieszę i nie biegnę do drzwi od razu tylko zbieram listy przy okazji kiedy akurat jestem w pobliżu. Tym razem byłam na górze, ale pobiegłam po list. Był zaadresowany do mnie i kiedy go zobaczyłam to już wiedziałam, że to ze szpitala. Termin konsultacji przed laparoskopią 10.10. Termin laparoskopii 17.10. I tu zaczęłam cała się trząść. Nie spodziewałam się, że wszystko będzie tak szybko-mowa była o 3 do 6 miesięcy, a tu po miesiącu dostałam list i za następny miesiąc mam już laparoskopię. Trochę mi zajęło, żeby na myśl o zabiegu serce nie podskakiwało mi tak wysoko jak to tylko możliwe. Jednak z czasem oswoiłam się z myślą, że innego wyjścia nie mam i to jedyne co w tej chwili mogę zrobić. Laparoskopia = szansa na dziecko.
Czekałam z dnia na dzień już nawet nie myśląc o tym co będzie. Po pewnym czasie nawet niecierpliwiłam się, bo chciałam mieć to już za sobą. Stres powrócił na wieczór przed zabiegiem, ale opuścił mnie częściowo po parunastu minutach pobytu w szpitalu. Był przy mnie mój kochany Mąż, który bardzo mnie wspierał i tak naprawdę to siedzieliśmy tam i się śmialiśmy. Już tak mam, że kiedy jest jakaś stresująca sytuacja to reaguję śmiechem ;)
W szpitalu byliśmy chwilę przed 8, o 9 dostałam dwa paracetamole. W międzyczasie miałam rozmowy z pielęgniarkami, anestezjologiem i moją panią doktor, która miała wykonać zabieg, a na salę przedoperacyjną zabrali mnie o 11;10. Operacja zaczęła się ok 11;40. Te ostatnie pół godziny było dość stresujące, bo już byłam sama bez męża i zdałam sobie sprawę, że to tak naprawdę się dzieje, i że nie ma już odwrotu. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili i to też było bardzo pomocne. Kiedyś kiedy sobie to wszystko wyobrażałam, myślałam, że będę płakać, krzyczeć, że będą mi potrzebne jakieś leki uspokajające. Myślałam, że będą mnie tam musieli trzymać na siłę, a jednak dałam radę bez tego wszystkiego.
Przed samym wjazdem na salę operacyjną wstrzyknęli mi coś co miało mi pomóc się zrelaksować i rzeczywiście pomogło, ale zaczęłam się wtedy trząść, trochę z zimna i prawdopodobnie też ze strachu. Już na sali wstrzyknęli narkozę. Pamiętam jeszcze jak przekładali mnie z łóżka, na którym przyjechałam na stół operacyjny, czułam przy tym jak wpychali pode mnie deskę i kilka osób unosiło "prześcieradło" żeby mnie przeciągnąć. Nawet nie mam pojęcia ile ich tam było. Zaraz po tym jak znalazłam się na stole odpłynęłam...
Coś mi się śniło. Śnił mi się Mąż. Żałuję, że nie pamiętam jak, bo w trakcie zostałam wybudzona. Była 12;40 pamiętam, bo w oddali na ścianie wisiał zegarek. Byłam na wielkiej sali, na której za parawanem po lewej i po prawej wybudzane były inne osoby, a po środku była wielka przestrzeń. Przy mnie stała jedna z pielęgniarek, która właśnie mierzyła mi ciśnienie. Nawet nie pamiętam czy coś do mnie mówiła w trakcie wybudzania. Powieki z czasem stawały się coraz mniej ciężkie, a ból podbrzusza stawał się coraz większy. Było mi bardzo zimno i czułam, że zaczynam dygotać coraz bardziej. Już wiem dlaczego na łóżku przed operacją czekały na mnie dwa koce... teraz żałowałam, że przykryłam się tylko jednym, ale z tych emocji wcześniej byłam wręcz rozpalona i nie w głowie mi było opatulanie się kocami.
Pielęgniarka pytała co jakiś czas czy wszystko w porządku, a ja oczywiście odpowiadałam, że tak. Wydawało mi się nie na miejscu wspomnienie o tym, że mnie coś boli, bo przecież po operacji to chyba normalne, a to, że było mi zimno było jeszcze większym banałem. Jedna z dziewczyn po odczuciu bólu chyba wpadła w lekką panikę. Jej pielęgniarka zawołała moją, bo sobie z nią nie radziła, i tak zostałam sama z coraz większym bólem. Jeszcze przed pójściem pielęgniarka powiedziała, że tylko raz zmierzy mi ciśnienie i jak wszystko będzie dobrze to zawiozą mnie na moją salę. Ciśnieniomierz był automatyczny i co kilka minut mierzył mi to ciśnienie. Raz, drugi, trzeci... nie pamiętam już ile razy, a mi było coraz bardziej zimno przez co napinały mi się mięśnie potęgując ból. Kiedy wróciła pielęgniarka jeszcze raz zmierzyła mi ciśnienie, zdjęła maskę tlenową i zostałam zawieziona do mojego "boksu". Miał tam być mój Mąż, ale nikogo tam nie było co mnie zmartwiło, bo obiecał tam czekać. Jak się później okazało został poproszony o wyjście do poczekalni ponieważ był to kobiecy oddział (chociaż wcześniej zapewniano go, że może tam zostać). Po jakimś czasie jedna z pielęgniarek go zawołała. Poprosiłam żeby mnie przykrył drugim kocem. Po chwili dostałam też tabletki przeciwbólowe, które najpierw długo nie działały, a potem nagle ból znikł z sekundy na sekundę, ale tylko na chwilę żeby zaraz potem powrócić. Powiedzieli, że dali mi już najsilniejsze leki, ale zaraz pielęgniarka przyszła i dała mi jeszcze jakąś inną tabletkę. Po parudziesięciu minutach od przyjazdu z sali pooperacyjnej byłam zmuszona wstać, bo cóż... zachciało mi się siku. Było to dość trudne i nieprzyjemne doświadczenie, ale konieczne... wiedziałam, że niedługo będę też musiała wyjść o swoich siłach ze szpitala co wydawało mi się wtedy czymś mega ekstremalnym. Ogólnie gdyby nie pomoc Męża to nie wstałabym sama z łóżka, ale na szczęście był tam i cały czas mi pomagał. Wstawałam na siusiu jeszcze chyba raz. Po pewnym czasie (ok 15-tej) jedna z pielęgniarek przyszła i zasugerowała, że powinnam już się przebrać i zbierać do domu. Masakra..., ale jak trzeba to trzeba. Mąż pomógł mi się powoli ubrać po czym znowu poczułam, że muszę siku. Wszystko było dobrze, aż nagle w łazience poczułam się strasznie źle. Zemdliło mnie i myślałam, że upadnę, brakowało mi powietrza. Szybko otworzyłam drzwi przed, którymi czekał Mąż. Powiedziałam, że mi niedobrze. Zawołał pielęgniarkę, która kazała mi wrócić do łóżka. Kiedy się położyłam poczułam się lepiej. Pielęgniarka poszła się skonsultować z inną wyższą stopniem i wróciła z dwiema strzykawkami, których zawartość wstrzyknęła mi przez wenflon na ręce, którego jeszcze mi nie zdjęli po operacji (wcześniej dziwiłam się dlaczego). Poleżałam trochę i okazało się, ze już nikogo na oddziale nie ma oprócz tej pielęgniarki, która sprzątała inne łóżka. Pomyślałam "no ładnie przyszłam jako pierwsza i wyjdę jako ostatnia...". Mąż poszedł przestawić samochód pod samo wejście do szpitala, a ja leżałam z zamkniętymi oczami mając nadzieję, że kiedy wstanę po raz kolejny to sytuacja się nie powtórzy. Słyszałam jak pielęgniarka dzwoniła i prosiła o wózek. Potem ktoś go przyprowadził. "No fajnie teraz nie tylko będę jako ostatnia, ale jeszcze jako jedyna wyjadę na wózku!", bo widziałam jak wszyscy wcześniej wychodzili o własnych siłach... Wrócił mąż, usadzili mnie na tym wózku, na kolana dostałam tekturowy pojemniczek, który przynieśli mi jak wcześniej miałam mdłości, i do widzenia. Tak, czułam się  źle i pewnie nie dałabym rady przejść tej drogi do samochodu, ale chyba gorszy był przejazd na wózku i mijanie tych wszystkich ludzi po drodze-chociaż w sumie wiem, że gdybym mijała ich próbując iść to wcale nie wypadłabym lepiej. Drogę z wózka do samochodu pokonałam najszybciej jak tylko mogłam, bo po wstaniu nie czułam się zbyt dobrze. W samochodzie pozycja półleżąca, cały czas w zasięgu mój tekturowy pojemniczek.
Kiedy w końcu mogłam już położyć się we własnym łóżku, w domu, poczułam wielką ulgę, bo wcześniej ciągle myślałam o tym, że muszę zaraz wstać i wyjść. Brzuch bolał, ale cały czas brałam leki, które dostałam przy wyjściu-kodeinę i ibuprofen, dodatkowo jeszcze paracetamol. Po całym dniu wrażeń czułam taką wewnętrzną radość, że już po wszystkim i muszę przyznać, że psychicznie czułam się bardzo dobrze. Jednak fizycznie było gorzej. Sama nie byłam w stanie podnieść się z łóżka i za każdym razem musiał pomagać mi w tym mąż, a dodam, że siku chodziłam średnio co godzinę. Każdy ruch sprawiał ból, a wszystko w koło wirowało. Narkozę zazwyczaj się odsypia, a ja nie mogłam zmrużyć oka. Nie tylko do końca dnia, ale i w nocy. Pozycja, w której leżałam (czyli pół siedząca) też mi nie ułatwiała zaśnięcia. W rezultacie całą noc tylko lekko przedrzemałam i już po 6;30 nie mogłam przysnąć. Tego dnia czułam się o wiele gorzej niż poprzedniego i fizycznie, i psychicznie. Dokuczał też ból spowodowany przemieszczającymi się resztkami gazu, którym wypełniali mi brzuch podczas operacji. Z każdym dniem czułam się coraz gorzej co mnie coraz bardziej załamywało, bo myślałam, że każdego dnia będę czuła się lepiej. Mąż już w środę miał wrócić do pracy, ale we wtorek ja nadal nie byłam w stanie sama wstać z łóżka więc wziął jeszcze jeden dzień wolnego, a ja starałam się już wstawać samodzielnie. W czwartek kiedy zostałam sama byłam już w stanie pójść do łazienki, ale to jedyne na co było mnie stać. Czasem już nie sam brzuch był problemem, a wieczne uczucie słabości, mdłości i przyspieszone tętno. Wydawało mi się, że to się już nigdy nie skończy i bywały chwile, że żałowałam tej laparoskopii. Dopiero po tygodniu poczułam się lepiej, ale za to wtedy przypomniał o sobie brzuch... W sumie po ponad dwóch tygodniach wstałam z łóżka już tak na dobre, bo wcześniej wstawałam tylko na trochę ponieważ po dłuższym chodzeniu zaczynały bolec mnie okolice ran albo jajniki. Do tego dochodziły plecy, które bolały pewnie przez długie leżenie. Bezsenność i ogólne problemy ze snem też utrzymywały się przez 2 tygodnie. Jak w zegarku codziennie budziłam się o 5 rano, czasem o 4 i już nie było mowy o śnie. Być może działa tak na mnie narkoza? Nawet do tej pory budzę się kilka razy w nocy, ale przynajmniej odczuwam już senność, której wcześniej w ogóle nie czułam.
Przed laparoskopią czytałam trochę o niej. Opinie były różne, bo wiadomo każdy człowiek jest inny, ale zazwyczaj dojście do siebie zajmuje kilka dni - góra tydzień. Ja byłam optymistką i nastawiłam się na to, że już po kilku dniach będę śmigać o własnych siłach jak gdyby nic się nie stało-przecież to kilka małych ranek..., a jednak. Nie chcę nawet myśleć jak wyglądałby okres rekonwalescencji gdybym miała na przykład laparotomię albo inną otwartą operację. W każdym razie cieszę się, że mam to wszystko już za sobą.
Dziś mija 17 dzień od zabiegu. Jeszcze tylko rany muszą się zagoić. Dzisiaj też odpadł mi strupek z jednej z nich, ale do zabliźnienia minie jeszcze parę dni. Najgorszą z ran jest ta w pępku, która wychodzi aż pod niego. Jeszcze jest lekko zasiniona i trochę boli. Na brzuchu jak na razie sobie nie pośpię, a to w tej pozycji wysypiam się najlepiej-kiedyś w innej nie mogłam zasnąć-zabieg zmusił mnie do spania na plecach. Teraz już mogę spać na bokach co przyczyniło się pewnie do tego, że lepiej mi się śpi.
Jajniki, które podczas zabiegu zostały podziurkowane już też mają się lepiej. Czasem złapie mnie jakiś ból czy skurcz, ale takie miewałam już przed zabiegiem tak więc nie jest to nic niepokojącego.
Jakiś czas po zabiegu jeszcze w szpitalu, przyszedł do nas asystent mojej pani doktor, który opowiedział co zrobili i pokazał mi zdjęcia. Jajowody mam drożne, macicę prawidłową, endometriozy brak. Jajniki mam powiększone, co jest spowodowane PCOS. Podczas laparoskopii zostały podziurawione, liczę na to, że dzięki temu będę w końcu miała owulację. Mamy się starać o maleństwo naturalnie, bez żadnych wspomagaczy przez trzy miesiące. Wizytę w Klinice mamy 12.01.2012, ale jeśli uda nam się zaciążyć to mamy się już tam nie pokazywać-czego wszyscy nam życzyli.
Przyznam, że miałam nadzieje na to, że w ewentualnej ciąży też będą mieli na mnie oko, bo przy PCOS szanse na poronienie są zwiększone, a u zwykłego lekarza (GP) płód jest traktowany poważniej dopiero w 3 miesiącu-przed tym okresem nie mam nawet co liczyć na jakieś zainteresowanie. W każdym razie teraz mam nadzieję, ze uda nam się doczekać dwuch kresek na teście. Jednak jeśli by się nie udało to w styczniu wspomogą mnie farmakologicznie. Prawdopodobnie stymulując jajniki CLO.

Na koniec chciałam napisać, że po raz kolejny okazało się, ze mam najlepszego męża na świecie. Najlepszego jakiego mogłabym mieć. Nigdy nawet nie myślałam, że będę miała takie szczęście...
Przez ten cały czas związany z laparoskopią i po niej, wspierał mnie, zajmował się mną najlepiej jak tylko potrafi. Czułam się głupio musząc Go o coś prosić, czasem nawet kłamałam, że nic mi nie potrzeba, ale on sam ciągle "skakał" wkoło mnie i chciał żebym dostała wszystko co mi potrzebne. Gdyby nie On to bym umarła... Nie wstałabym sama, nie poszłabym do łazienki, nie zrobiłabym sobie jedzenia, umarłabym z pragnienia. Ten czas tak naprawdę pokazał mi raz jeszcze na kogo w życiu mogę liczyć. Kto jest przy mnie zawsze, a kto zjawia się tylko wtedy kiedy sam czegoś potrzebuje.

środa, 17 sierpnia 2011

Wczoraj po raz pierwszy byliśmy w Klinice Leczenia Bezpłodności.
Po wczorajszej wizycie nie czuję się pocieszona. Lekarz powiedział, że poziom jednego z hormonów (chyba FSH) mam bliski temu jaki mają kobiety przed menopauzą... Co świadczy o tym, że mam mało jajeczek w jajnikach. W takiej sytuacji stymulacja CLO nie miałaby sensu. Powiedział też, że stosunek FSH do LH zaprzecza temu, że mam PCOS. Zrobił USG dopochwowe i przyznał, że się mylił, bo PCOS jest bardzo wyraźnie widoczne na obu jajnikach. Jeszcze zanim zrobił USG wspominał coś o laparoskopii. Badania hormonów muszę powtórzyć i liczyć, że będą lepsze, ale nawet jak będą to i tak zapisał mnie na listę oczekujących na laparoskopię (czeka się od 3 do 6 miesięcy). Szczerze mówiąc liczyłam się z tym, że kiedyś ktoś mi zaproponuje laparoskopię, ale myślałam, ze będą najpierw jakieś inne możliwości i dopiero gdyby z czymś innym nie wyszło to mi ją zrobią... Muszę się przyznać, że jestem człowiekiem, który boi się jakiejkolwiek ingerencji w swój organizm. Wiem, że laparoskopia to pestka przy operacjach, które przechodzą inni ludzie - jednak mimo wszystko boję się jej. Do tego nie mam przecież gwarancji, że po niej nam się uda...
Lekarz mówił też, że przy takim poziomie hormonów najlepszym wyjściem byłoby in vitro, ale musielibyśmy zrobić je na własną rękę, bo jest refundowane, ale tylko wtedy gdy kobieta ma ukończone 30 lat... Kosztuje od 5 do 7 tys funtów czyli ok 30 tys złotych. Gdyby była gwarancja, że się uda to wzięlibyśmy nawet kredyt, ale co jakby się nie udało...
W czasie wizyty kiedy lekarz wypisywał skierowanie na badania zaczęłam się zastanawiać czy aż tak bardzo zależy mi na dziecku, że dam się nawet pociąć. Czy będę za wszelką cenę dążyć do celu? Jak daleko jestem skłonna się posunąć żeby stać się matką? Bezpłodność jest okrutna, bo tak naprawdę odbiera nam życie albo po prostu nadaje mu inny sens, który przesłania wszystko. Liczy się tylko to, że chcemy być rodzicami i to że nam się to nie udaje.
Ostatnio często myślę o tym, że zniszczyłam życie mężowi, bo gdyby był z kimś innym to już dawno byłby ojcem, a będąc ze mną możliwe, że nigdy nim nie zostanie. Powiedział, że jestem dla niego ważniejsza niż dziecko, ale przecież wiem, że bardzo chciałby być ojcem. Kiedyś kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy z jakimi problemami przyjdzie nam się zmierzyć mówił, że ojcem chciałby zostać napewno przed trzydziestką. W tym miesiącu skończył 30 lat... Być może kiedyś posunę się nawet do tego żeby się z nim rozstać. Nie uzdrowi mnie to, nie da mi to szczęścia, wiem, że będzie boleć mnie tak samo jak i Jego, ale minie czas - może zapomni, zakocha się, założy rodzinę i będzie szczęśliwy. Jest dobrym człowiekiem, lubi dzieci i one lubią jego więc dlaczego ktoś taki ma mieć odebraną możliwość bycia ojcem. Czuję, że to ja mu ją odbieram.
Chyba po tej wizycie w Klinice się załamałam, bo jakoś z tą laparoskopią nie wiążę wielkich nadziei - znam przypadki kiedy ona nic nie dała. Chociaż ostatnio mam przykład dziewczyny, której udało się po drugiej laparoskopii zobaczyć plusik, ale jakoś nie podnosi mnie to za bardzo na duchu. Jest mi bardzo źle, bo perspektywa życia bez dzieci strasznie mnie przytłacza. Nie wyobrażam sobie po prostu takiego życia, a ta wizyta i te wyniki nie dają mi wielkich nadziei na to, że będzie inaczej. Liczę na to, że z czasem oswoję się z tą myślą, ale wiem, że będzie to trudne - jeśli w ogóle będzie możliwe...

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Od bardzo dawna zbieram się do tego wpisu... Moim założeniem było zapisywanie wszystkiego na bieżąco, ale jak widać nie wyszło... Chociaż to trochę też dlatego, że próbuję myśleć o dzieciach jak najmniej, a wpisy na blogu potęgują myśli o tym, że tak bardzo pragnę i czekam.
Muszę przyznać, że raz nawet informacje zapisane tutaj pomogły nam w wypełnianiu papierów do kliniki więc ma to jakiś sens ;)
Minęło już wiele czasu od mojego ostatniego wpisu i tak naprawdę to nie czujemy żeby cokolwiek się zmieniło chociaż jesteśmy trochę do przodu.
Kiedy pisałam ostatnio, czekałam na koniec cyklu, żeby porobić badania. Byłam zaskoczona, bo trwał tylko 26 dni co przy 77 dniowym jest chwilą. Tak się złożyło, że miesiączka przyszła na chwilę przed wyjazdem na lotnisko i badania musiałam porobić w Polsce. Trochę się zdenerwowałam, bo wydałam na nie 400 zł (tu miałabym za darmo), a dostałam wyniki z nie swoim imieniem... Na drugi dzień poszłam do laboratorium i zapytałam czy to aby na pewno moje wyniki. Pani powiedziała, że tak i zakorektorowała imię Magdalena po czym nabazgrała długopisem moje... Tak że nawet nie miałam pewności czy to za swoje wyniki zapłaciłam. Na wyniki Chlamydii trzeba było czekać dłużej więc poprosiłam mamę żeby mi je przesłała do Anglii ponieważ my musieliśmy już wracać do domu.
Kiedy mieliśmy już wszystkie wyniki mogliśmy wysłać je razem z wypełnionymi papierami do szpitala (20.06). W piątek (1.07) dostaliśmy list z numerem pod który trzeba zadzwonić w celu umówienia się na wizytę.
W poniedziałek (4.07) zadzwoniliśmy i okazało się, że najbliższy termin to 16.08. Spodziewałam się, że będzie trzeba trochę poczekać, ale mimo wszystko myślałam, że będzie to troszkę szybciej. Cóż zrobić czekamy już tyle czasu to te parę dni nas nie zbawi.
Jakiś czas temu dzwonili jeszcze ze szpitala, że muszę powtórzyć badania na Chlamydię. Nie wiem dlaczego - mam nadzieję, że jej nie mam i nigdy nie miałam. Czytałam, że można się nią zarazić nie tylko poprzez stosunek, ale np. na basenie-więc mogłam gdzieś załapać to choróbsko :( 1.08 byłam na pobraniu krwi - o wyniku dowiem się już w Klinice.
Będąc jeszcze w Polsce byłam też u ginekologa. W miejscowości, z której pochodzę nie ma raczej dobrych specjalistów, ale kilka osób poleciło mi jednego Pana ginekologa więc postanowiłam zaryzykować. Miałam nadzieje, że się dowiem czegoś więcej niż to czego sama się dowiaduję z internetu. Byłam u niego 3.06. Jedyne z czego jestem zadowolona to to że zrobił mi usg jajników, o które go poprosiłam. Oczywiście potwierdził PCOS i powiedział, że można to leczyć, ale tym to już niech się zajmie inny lekarz. W gabinecie nie spędziliśmy z mężem chyba nawet 5 minut, a stówka poszła. Wyszłam z niego z takim strasznym niedosytem i uczuciem, że przepadły mi pieniądze, bo nie dowiedziałam się praktycznie niczego.
Powracając do badań to oczywiście nie wyszły zbyt dobre. FSH i Testosteron mam podwyższone, LH mieści się w normie.
Wizyty w Klinice nie mogę się doczekać, ale z drugiej strony boję się, że się zawiodę. Boję się, że nie zrobią tego czego od nich oczekuję, że nie zajmą się nami jak trzeba, że stwierdzą iż jestem młoda i można się ze mną trochę pobawić tak jak robili to w GP. Wiadomo, że pierwsza wizyta nie zmieni wszystkiego, bo będzie to pewnie wizyta "zapoznawcza". Jednak mam nadzieję nie usłyszeć czegoś w stylu-postarajcie się jeszcze 6 miesięcy, a jak nie wyjdzie to pomyślimy co z tym zrobić. Chciałabym spróbować stymulacji z CLO, ale też boję się, że nie będą mnie monitorować podczas przyjmowania tabletek tak jak to powinno być. Słyszałam o takich przypadkach i dlatego się obawiam.
Od dnia, w którym usłyszeliśmy od lekarza, że nas kieruje do Kliniki mija 4 miesiące. Wtedy wiedzieliśmy, że czeka nas pewna droga zanim trafimy na pierwszą wizytę, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl że będą to aż 4 miesiące. Dziś dzieli nas od niej już tylko 8 dni, a czas, który minął wydawał się nawet nie dłużyć. Jest jednak poczucie, że był to jakiś czas stracony, niewykorzystany. Teraz liczę tylko na to, że nam tam pomogą.


czwartek, 12 maja 2011

    Ponad miesiąc nic nie pisałam. W sumie to nic się nie zmieniło chociaż jesteśmy na pewno o krok do przodu po tych 2 latach. Mąż zrobił sobie już badania. Jeszcze przed wizytą u lekarza dzwonił do przychodni i pytał o wyniki. Pani z recepcji powiedziała, że są bardzo dobre. Ucieszyliśmy się, chociaż wiedziałam, że lekarz może wiedzieć coś więcej i nie brałam tych informacji w 100% za prawdziwe. I tak jak przypuszczałam nie wszystko było dobrze. Lekarz powiedział, że ilość plemników jest ponad normę, ale niestety są zbyt wolne i dał mu skierowanie na następne badanie. Mąż się już zapisał na 18 maja czyli termin jest o wiele szybciej niż ostatnim razem.
    Wizyta ta miała również swoje plusy ponieważ w końcu zostaliśmy skierowani do Kliniki Leczenia Bezpłodności. Jednak zanim będziemy mieli pierwszą wizytę minie jeszcze sporo czasu. Jednym opóźnieniem było to, że byliśmy u GP w ostatni dzień przed Wielkanocą więc lekarz dopiero po świętach mógł wysłać list do szpitala.
Dokładnie 6 Maja dostaliśmy list ze szpitala z papierami do wypełnienia i zalecanymi badaniami do wykonania. Ja muszę jeszcze raz zrobić badanie na poziom hormonów oraz na chlamydię i różyczkę. Niestety poziom hormonów muszę zbadać w 5 dniu cyklu, a list właśnie wtedy przyszedł więc nie było na to szansy. Tak więc czekam na następny cykl, który mam nadzieje przyjdzie tak jak powinien, bo niestety ostatni trwał aż 77 dni (od 15 lutego do 2 maja). Także im krótszy będzie tym szybciej wszystko się potoczy. Kiedy będziemy mieli już porobione wszystkie badania możemy je odesłać razem z wypełnionymi papierami. Dopiero wtedy dostaniemy list w którym będą do wyboru trzy szpitale. Kiedy już wybierzemy możemy zadzwonić i w końcu umówić sie na wizytę, która mam nadzieje nie będzie jakimś odległym terminem.

    Ponad miesiąc temu zaczęłam uważniej się obserwować-w czym pomaga mi serwis 28dni.pl i jego użytkowniczki ;) Z niecierpliwością wyczekiwałam miesiączki ponieważ w nowym cyklu chciałam zacząć wypatrywać owulacji (której dalej wypatruję i mam nadzieję, że jeśli się pojawi to jej nie przeoczę ;) ). Myślę, że to na pewno nam pomoże i nasze oczekiwania na maluszka czymś niebawem zaowocują. Jestem pełna optymizmu pod tym względem na dzień dzisiejszy.
Na 28dni jest wiele dziewczyn takich jak ja w bardzo podobnej sytuacji i często z ta samą chorobą. Świadomość tego, że nie jestem sama daje mi siłę, bo w moim otoczeniu nie ma nikogo kto by wiedział co tak naprawdę czuję. Kiedy którejś dziewczynie udaje się zobaczyć te upragnione dwie kreseczki na teście to bardzo się cieszę i wierzę, że my też kiedyś dostaniemy taką szansę ;)

piątek, 1 kwietnia 2011

    Tak jak już kiedyś wspominałam na 21 marca miałam umówiona wizytę w GP żeby się dowiedzieć jakie są wyniki badań krwi. Otóż okazało się, że hormony mam w normie. Dziwne to bardzo chociaż wiem, że zdarza się i tak z tego co kiedyś miałam okazję czytać gdzieś w sieci. Tylko ja tak nie bardzo wierzę tym wynikom. Pierwsze co budzi moje wątpliwości to to, że badania miałam robione 9 dni po odstawieniu tabletek antykoncepcyjnych. które przecież zmieniają poziom hormonów. Czytałam, że badania powinno się robić co najmniej po miesiącu od odstawienia tabletek. Drugą sprawą jest to, że nawet na skierowaniu, a potem już na wynikach badań był komentarz który mówił, że badanie powinno być zrobione między pierwszym a trzecim dniem cyklu-ja miałam robione w 7dc. To jest dość istotne, bo moje wyniki były porównywane z normami jakie są w tych określonych dniach i normy na 7dc są inne.
Jestem zła, że nie mogę tu tak po prostu iśc i zrobić sobie badań na własną rękę-w Polsce nie ma z tym problemu i już na drugi dzień są wyniki. 
Owulacji też niestety nie było chociaż nie spodziewałam się innego wyniku. Nawet gdyby była to na pewno nie w tych dniach. Robiono mi badanie w 21dc, a ja do dziś nie mam okresu-dziś jest 46dc.
    Trochę zawiodłam się na lekarzu, bo po podaniu mi wyników zapytał się czy mam w planach miec dziecko w najbliższym czasie... Przecież ostatnim razem mówiłam, że od 2 lat się staramy i właśnie dlatego skierował mnie na te badania... Po przypomnieniu zapytał czy mąż miał robione badanie nasienia. Jako że nie miał to dostał skierowanie, bo lekarz powiedział, że bez sensu jest leczyć mnie skoro z mężem też może być coś nie tak. Oczywiście na badanie trzeba sporo czekac i udało mu się umówic dopiero na 13 kwietnia.
Dzisiaj zadzwonił, żeby umówić następna wizytę u lekarza już po badaniu i znowu data to 28 kwietnia... Wszystko się tutaj tak okropnie ciągnie. Będąc pierwszy raz u tego lekarza chciałam skierowanie na USG, ale powiedział, że najpierw zrobimy badanie hormonów, a teraz wziął mnie w odstawkę, bo bada męża. Chciałam te skierowanie, bo wiem, że mój stan się pogorszył-czuję to. Przy PCOS powinnam miec stałą kontrolę nad jajnikami, a tymczasem ostatnie USG miałam robione w sierpniu 2008 roku w Polsce-w Anglii miałam kilka miesięcy wcześniej i od tamtej pory nikt już mnie nie wysłał na USG. Boje się tego czy nie zrobił mi się jakiś torbiel, bo przecież w tamtym roku nie miałam okresu przez trzy i pół miesiąca. Potem kiedy brałam tabletki antykoncepcyjne, żeby sobie jakoś pomóc okresy były dla mnie prawdziwym cierpieniem. Oczywiście zawsze tak jest, ale przez te trzy miesiące kiedy brałam tabletki swoje bóle mogę zaliczy do tych najokropniejszych. Niestety mam ta nieprzyjemność należeć do tej grupy PCOS-owiczek, które bardzo odczuwają to, że są chore. Niektóre dziewczyny przecież nawet żyją w nieświadomości bez żadnych objawów i tylko przypadkowo na badaniu dowiadują się, że mają PCOS. Ja niestety praktycznie każdą miesiączkę spędzam w łóżku wijąc się z bólu, który mimo iż nie było mi dane byc jeszcze mamą to śmiało mogę porównać do skurczów porodowych. Myślę, że wiele osób na moim miejscu już nie raz znalazłoby się w szpitalu, bo ból jest naprawdę nie do zniesienia, ale zawsze staram się przeczekać, bo zazwyczaj najgorsze są dwa pierwsze dni i chociaż często myślałam, że już umrę to jak widać jeszcze żyję...
Oczywiście zażywam środki przeciwbólowe.
    Leki przeciwbólowe to już całkiem inna historia, bo lekarz przetestował na mnie ich wiele i nic nie działało. Po jednym z nich myślałam, że serce mi wysiądzie i ogólnie, że już po mnie-na szczęście przeszło i więcej go już nie brałam-był to chyba Zydol nie jestem pewna, bo tyle tego było. Faktem jest, że nawet nie pamiętam czy coś mnie wtedy bolało, ale to chyba nie o to chodzi ;) Jedynym lekiem, który mi pomógł jest Mefenamic Acid chociaż on i tak nie eliminuje bólu-tylko go zmniejsza. Ostatnio kiedy miałam miesiączki w czasie brania anty to nawet on brany razem z dwoma Ibuprofenami i dwoma Paracetamolami mi nie pomógł-a może i coś pomógł, bo pewnie gdybym ich nie wzięła to bolałoby jeszcze bardziej-chociaż nie potrafię sobie wyobrazi żeby mogło tak być. Ból wcale się nie zmniejszał wręcz zwiększał, ale pewnie bez tabletek osiągnąłby jeszcze większy pułap. W czasie brania tabletek antykoncepcyjnych miedzy krwawieniami też miałam dość silne skurcze, które pojawiały się nie wiadomo skąd. Teraz tez okres się nie pojawił, a jajniki mnie pobolewają i od czasu do czasu łapie mnie jakiś skurcz dlatego też podejrzewam, że może być to jakiś torbiel czy coś w tym rodzaju. Niestety tak jak już napisałam na USG w najbliższym czasie nie mogę liczyć. Jeśli tutaj się nic nie uda to w czerwcu będziemy w Polsce i wtedy pójdę do ginekologa.
Ludzie strasznie narzekają na lekarzy w Polsce, ale żeby wiedzieli jaka w Anglii jest popieprzona opieka medyczna to by się trochę wstrzymali z osądami.
Tak więc teraz zostało mi czekac do 28 kwietnia i miec nadzieję, że lekarz jednak zdecyduje się dać mi to skierowanie.
Przede wszystkim jednak myślę o tym żeby z nasieniem męża było wszystko w porządku, bo jeśli będzie coś nie tak to nasze szanse na dziecko będą naprawdę nikłe...

środa, 16 marca 2011

    ... i stało się... Stało się coś czego nigdy wcześniej nie przewidziałam. Coś czego nie brałam pod uwagę. Znalazłam idealną MB i muszę zrezygnować...
Myślałam, że takie Matki Biologiczne nie istnieją i że znalezienie choć w połowie takiej jak Ona będzie niemożliwe. Cudem było, że na nią trafiłam, że wybrała nas... a wszystko potoczyło się tak, że to ja muszę powiedzieć "nie"...
Los jest taki okrutny i ciągle rzuca nam nowe problemy jak kłody pod nogi. Przeskoczymy jedną-czeka na nas już następna...
    MB wie o naszych problemach o wiele więcej niż ktokolwiek inny i naprawdę nas rozumie. Mimo tych wszystkich problemów, które pojawiały się każdego dnia to nam cały czas chciała powierzyć opiekę nad maleństwem. Mimo iż z kimś innym mogłaby przejść przez wszystko łatwiej. Była skłonna do wielu poświęceń byleby tylko jej dziecko miało jak najlepiej. Tym bardziej trudno jest mi się pogodzić z tym, że już nic nie da się zrobić. Może gdyby było więcej czasu, a zostało go już naprawdę niewiele...
    Wszystko traci sens, bo jeśli Adopcja odpada, a swojego dziecka mieć nie będę (chyba przestałam w to wierzyć) to straciłam szanse na bycie mamą-już na zawsze.... Nigdy nie przeżyję tego co tak bardzo chciałabym przeżyć, nigdy nie staną się te rzeczy o których śnię, nigdy nie obdaruję żadnego maleństwa miłością z którą nie wiem już co mam zrobić... Czuje jakbym straciła dziecko, bo straciłam na nie ostatnią szansę. Innej szansy już nie będę miała skoro Adopcja Ze Wskazaniem odpada. Normalna Adopcja też-bo trzeba być w Polsce na stałe, przejść przez szkolenia, które trwają czasem latami i przede wszystkim trzeba być pięć lat po ślubie-nie ważne ile lat się jest ze sobą. Adopcja w Anglii też byłaby nie możliwa, bo jesteśmy polakami - angielskiego dziecka nam nie dadzą, a jest bardzo małe prawdopodobieństwo, że jakaś polka oddałaby noworodka do domu dziecka.

    Nadszedł czas kiedy MB musi szukać nowej rodziny dla tego maleństwa chociaż powiedziała, że żadnej rodzinie nie powie, że jest w 100% pewna, bo ma nadzieję, że do dnia porodu pojawi się jeszcze jakaś szansa na to żebyśmy to my byli jego rodzicami. Smutne jest to, ze tak bardzo chciała właśnie nam powierzyć maleństwo, a teraz musi szukać kogoś innego. Powiedziała, że nawet sobie nie wyobraża żeby z kimś innym nawiązała taki kontakt jak z nami. Tak samo ja nie wyobrażam sobie, że kiedykolwiek mogłabym jeszcze trafić na taką MB.
    Jest mi bardzo źle z tym wszystkim-chociaż próbowałam się nie nastawiać to myślałam, że uda się jakoś wszystko pozałatwiać na czas i że będziemy mogli starać się o te maleństwo. Nie chodzi mi teraz o to, że chciałabym adoptować jakiekolwiek tylko właśnie to które nosi pod sercem K. Chciałabym jej też jakoś pomóc, a wiem, że w ten sposób pomogłabym bardzo. Są ludzie którzy mówią, że ona nie oddałaby mi dziecka, że w ogóle go nie odda. Ja natomiast wiem, że ona bardzo kocha to maleństwo i bardzo chciałaby je zatrzymać tylko nie może, nie ma żadnej innej opcji, żadnej szansy na to żeby się nim zaopiekować i nawet gdyby chciała w szpitalu zmienić zdanie to właśnie miłość do tego dziecka jej na to nie pozwoli.

    Mimo iż nie będziemy rodzicami maleństwa to z K. nie zerwę kontaktu. Ona tego nie chce ani ja. Połączyła nas miłość do tego dziecka i chociaż żadna z nas nie będzie go wychowywać to nie znaczy, że ma to nas rozdzielić. Ja nie będę czuła tego co ona, ale jakąś namiastkę tego na pewno, bo będę myślała jacy są jego RA, jak mu z nimi jest, czy są dla niego dobrzy itp. I chociaż nigdy nie dowie się o moim istnieniu - ja o jego będę pamiętać zawsze i będę go kochać miłością kogoś kto mógł być jego matką, ale nie jest...

środa, 9 marca 2011

Przedwczoraj była druga rocznica naszego ślubu, wczoraj dzień kobiet i kolejne pobranie krwi-muszę przyznać, że było dość bolesne w porównaniu do poprzednich. Jestem bardzo ciekawa czy miałam owulację, ale tego dowiem się dopiero 21 marca na wizycie u lekarza.
Z okazji dnia kobiet byliśmy wczoraj u mojej mamy i tak się złożyło, że całe moje rodzeństwo również tam było-nie często zdarzają się takie spotkania-ostatnie miało miejsce w grudniu na imieninach mamy. Był też mój siostrzeniec-cudowne dziecko. Miło jest patrzeć jak się rozwija, jak uczy się nowych rzeczy. Chciałabym kiedyś obserwować każdego dnia jak rozwija się moje maleństwo. Mam nadzieję, że będzie mi to dane.

Ostatnio pojawiła się pewna MB, która wydaje się być naprawdę wyjątkowa. Inna niż te z którymi miałam kontakt przed nią. 
Na jakiś czas odpuściłam sobie pisanie maili do MB. Pewnego dnia weszłam tylko na chwilkę na forum żeby coś sprawdzić i zobaczyłam Jej posta. Postanowiłam napisać jeszcze jednego maila chociaż tyle już ich napisałam i nigdy nie wyszło z tego nic dobrego. Napisałam go prosto z serca, nie pisałam kim jesteśmy, co robimy - tylko to co czułam. Ku mojemu zaskoczeniu odpisała i okazało się, że jest MB dla której naprawdę liczy się tylko dziecko i gdyby mogła zatrzymałaby maleństwo i dała mu wszystko co najlepsze, ale niestety nie może. Poczułam z nią jakąś nieopisaną więź, której nigdy nie czułam do żadnej MB-może to jakis znak?
Po kilku mailach wybrała nas na RA dla swojego maleństwa. Bardzo się cieszę, ale cały czas staram się aż tak bardzo nie nastawiać-co jest bardzo trudne. Z AZW będąc zagranicą mamy pełno zamieszania i staramy się jakoś to ogarnąć żeby jak najszybciej wszystko załatwić. Jestem z nią bardzo szczera, bo chcę żeby wiedziała wszystko-w jakiej jesteśmy sytuacji, jakie mogą być problemy itp, ale ona i tak mimo wszystko chce żebyśmy to my byli rodzicami dla jej Skarba. Jest tą z MB, które nie chcą pieniędzy i to ona sama zaznaczyła w jednym z maili. Liczy się teraz dla niej tylko szczęście dziecka-to wspaniałe, że są jeszcze takie MB. Może to właśnie TA MB i TO dzieko?
Nie chcę pisać o tym zbyt dużo, bo ciągle boję się, że nic z tego nie wyjdzie, że pojawi się jakiś problem, którego nie da się pokonać albo MB się rozmyśli. Długo się zastanawiałam czy o tym pisać, ale to w końcu blog o moim upragnionym dziecku więc nie mogłam o tym nie wspomnieć. 

piątek, 4 marca 2011

    Czasami już całkiem tracę nadzieję, że AZW może nam się kiedykolwiek  udać. Nawet kiedy rodzi się mała szansa na nią, na to że jakaś MB mogłaby nas wybrać. Jest tyle przeciwności losu. Tyle spraw, które nie wiem jak zebrać w całość. O ile prościej byłoby gdybyśmy mieszkali w Polsce... to trochę straszne że pary będące na emigracji są praktycznie pozbawione możliwości adopcji. Tak, jest ona możliwa, ale zapewne tez i bardzo trudna. Pewnie gdybyśmy znaleźli w końcu MB to wszystko dałoby się jakoś poukładać, a tak stoimy praktycznie w miejscu, bo bez niej nie chcemy nic planować, nastawiać się na coś co może nigdy się nie stanie.

    Dalej wierzę, że gdzieś czeka na mnie mój Skarb i tak bardzo chciałabym być już przy nim. Tylko czasem marzenia o tym, że kiedyś moje pragnienia się spełnią są deptane przez brutalną rzeczywistość... Jedyne dzięki czemu trwam to świadomość, że przecież są osoby, którym się udało... i wierzę, że i nas spotka kiedyś takie szczęście.

czwartek, 3 marca 2011

    W drodze do zostania rodzicem i tym biologicznym i zastępczym często przychodzą rozczarowania...
    Wiele razy z racji moich nieregularnych i czasem długich cyklów miałam nadzieję, że może jednak się udało. Potem przestałam się łudzić i w ubiegłym roku kiedy trzy i pół miesiąca nie miałam okresu nie myślałam o tym przez pierwsze dwa miesiące. Jako że czułam się naprawdę źle-miałam mdłości całymi dniami po jakimś czasie postanowiłam kupić testy ciążowe. Kupiłam pięć na eBayu. Za kilka dni przyszły, ale jakoś nie było mi śpieszno do zrobienia ich, bo spodziewałam się negatywnego wyniku. Zrobiłam... i okazało się że są dwie kreski! Tak, te dwie kreski, których tak bardzo wyczekiwałam przez tyle miesięcy. Mimo trzęsących się rąk nie wpadałam w euforię. Postanowiłam, że zrobię drugi test następnego dnia, a mężowi nawet nic nie wspomnę żeby nie robić mu nadziei. Tak też zrobiłam. Test zrobiłam zaraz po wstaniu z łóżka i... niespodzianka - również pozytywny. Dalej nie mogłam w to uwierzyć. Pomyślałam, że może się udało, bo na jakiś czas odpuściłam sobie ciągłe myślenie o tym żeby być w ciąży. Często się mówi, że trzeba się odblokować, dać sobie na luz. Ja sobie dałam chociaż nie dlatego, że tak się mówi, ale już byłam trochę tym wszystkim zmęczona. Moją słabością niestety jest to że do wszystkiego podchodzę zbyt emocjonalnie - no ale taka już jestem - i dość szybko bezskuteczne starania mnie przerosły.
Dalej jednak nie mówiłam jeszcze o niczym mężowi. Zostały mi jeszcze trzy testy, a ja musiałam być pewna. Następnego dnia zrobiłam kolejny test, ale jego wynik nie był już taki oczywisty. Druga kreska była dość jasna ledwie widoczna-jednak mimo wszystko tam była więc wynik był pozytywny. Następny test wyszedł jeszcze gorzej, a ostatni piąty kolejnego dnia był już negatywny. Przyznam, że nie był to najlepszy dzień w moim życiu. Teraz byłam pewna, że dobrze zrobiłam nie mówiąc nic mężowi. Zaoszczędziłam mu tego co sama czułam. Oczywiście po wszystkim mu opowiedziałam moją przygodę z testami, ale na pewno było to dla niego łatwiejsze niż to gdyby przez kilka dni myślał, że będzie tatą, a potem by się okazało, że jednak nie. Ta historia to była kolejna nadzieja i kolejne rozczarowanie, ale tez i przestroga żeby nigdy nawet gdyby nie wiem ile czasu nie było okresu i nawet jeśli parenaście testów wyszłoby pozytywnie to i tak nie mogę się nastawiać na to, że zostanę mamą. Co będzie dość trudne i zapewne mi się nie uda, ale to zdarzenie z ubiegłego roku zostanie w mojej pamięci i postaram się podejść do tego z jeszcze większym dystansem niż wtedy.
    W poszukiwaniach swojego dziecka też wiele razy można się rozczarować. Ja nie potrafię podchodzić do niczego z dystansem tak jak potrafią to inni. Za każdym razem kiedy piszę maila do MB pokładam w nim swoje nadzieje. Czasem w dziwny sposób w trakcie pisania czuję taki straszny przypływ miłości i czuję, że to właśnie już to... ale niestety jeszcze nigdy to nie było to... Przez to że MB czasem graja na uczuciach MA w poszukiwaniu maleństwa rozczarowań jest bardzo wiele. Rozumiem jak trudne musi być oddanie swojego  dziecka i to być może dlatego tak się dzieje, że MB pisze z wieloma rodzinami okłamując ich i robiąc nadzieję, że to właśnie oni zostali wybrani. Mam w sobie wiele zrozumienia dla MB często są w naprawdę beznadziejnych sytuacjach i nie mogą zatrzymać dziecka chociaż bardzo by chciały, ale to chyba nie powód żeby przez to musieli cierpieć też inni. Nie będę pisać ile razy przeszłam rozczarowanie i nie będę opisywać żadnego z nich, bo nie przeszłam aż tak wiele jak inni. Nie spotkałam się jeszcze nigdy z żadną MB, nie czułam ruchów dziecka ani nie kupiłam nic dla niego. Nie należę na szczęście do tych MA, które musiały przejść przez ten koszmar kiedy miały już dziecko, a potem zostało im odebrane. Nie ukrywam, że okropnie się boję że kiedyś i mi się coś takiego przydarzy. Pozostaje mi mieć nadzieję, że kiedy znajdę jakąś mamę to będzie to ta właściwa i nie będzie mi dane przechodzić przez to przez co musiało przejść wiele RA.

środa, 2 marca 2011

Na jednym z blogów, a konkretnie na tym przeczytałam o Castaganus. Jest tam napisane, że zioło jest pomocne przy zajściu w ciążę. Pomaga wyregulować cykle także w przypadku łagodnych postaci Zespołu Policystycznych Jajników, wydłuża fazę ciałka żółtego, wpływa na obniżenie stężenia prolaktyny, ułatwia jajeczkowanie. Poczytałam trochę o tym na forach i okazało się, że są dziewczyny, które biorąc te tabletki zaszły w ciążę. Co prawda nigdy nie wiadomo czy zaszły dzięki nim czy tak po prostu miało być.
Sprawdziłam w składzie jakie to zioło i wyszukałam w aptece internetowej. Agnus Castus to angielska nazwa zioła. W Polsce Castaganus zawiera 45mg zioła i bierze się jedną tabletkę do wagi 60 kg, powyżej tej wagi dwie tabletki. Mój angielski odpowiednik zawiera 1000mg zioła i bierze się jedną tabletkę (góra trzy) dziennie. To trochę dziwne, że dawki się aż tak różnią.  Mimo wszystko kupiłam te tabletki. Z mężem wyczytaliśmy na anglojęzycznych stronach to że mężczyźni również powinni przyjmować to zioło. Tak więc od około tygodnia z mężem przyjmujemy po jednej tabletce dziennie. Ja biorę też Milk Thistle o ile się nie mylę jest to ostropest plamisty. Podobno też pomaga w sprawach kobiecych. Jeśli nie pomoże to na pewno nie zaszkodzi, bo pomaga też w regeneracji wątroby ;)

poniedziałek, 21 lutego 2011

    Nareszcie już po! Dzisiaj byłam na pobraniu krwi-do badania poziomu hormonów. Nie wiem dlaczego tak jest, ale z wiekiem coraz bardziej się boję. Pamiętam, że jak byłam mała nie miałam z tym większych problemów. Zawsze byłam dumna, że w czasie szczepionek wszystkie dzieci płakały, a ja byłam taka dzielna. Kiedy byłam dzieckiem sporo chorowałam, a antybiotyki zawsze były mi podawane w postaci zastrzyków więc chcąc nie chcąc przyzwyczaiłam się do tego, że ktoś wbija mi igłę pod skórę. Jednak dzisiaj już nawet ani razu nie spojrzałam co robiła pielęgniarka. Ostatnio w sierpniu kiedy robiłam sobie badania po pobraniu krwi został mi siniak na dwa tygodnie-ciekawe jak będzie tym razem, a za dwa tygodnie mam następne pobranie-tym razem żeby sprawdzić czy mam owulację.

    Mimo iż szukamy mamy naszego dziecka (której tak czy owak nie możemy znaleźć ) to sami też się staramy-może jednak się uda-chociaż sama już chyba w to nie wierzę...
Z tymi staraniami jest o tyle u mnie kłopot, że na swoją przypadłość (Zespół Policystycznych Jajników) muszę brać tabletki antykoncepcyjne, na których branie nigdy w życiu bym się nie zdecydowała, ale cóż muszę. Oczywiście nie liczę na to, że podczas ich brania zajdę w ciążę ;) Tabletki muszę brać, bo wtedy jajniki nie pracują, a jak nie pracują to nie tworzą mi się na jajnikach nowe cysty (torbiele). Te cysty biorą się stąd, że jajeczko kiedy dojrzewa powinno pęknąć, a u mnie nie pęka (przypomnę, że każdego miesiąca dojrzewa następne). Kiedy biorę tabletki jajeczka nie dojrzewają więc nie muszą pękać i nie tworzy mi się nic nowego. Kiedy postanowiliśmy się starać powiedzieliśmy o tym lekarzowi i odstawiłam anty. Staraliśmy się bezskutecznie. Potem lekarz kazał brać przez 3 miesiące anty i je odstawić-ponieważ po odstawieniu tabletek jest większa płodność, ale nic to nie dało. Kilka razy próbowaliśmy tego sposobu. Miałam robione dwa razy badania na owulację, ale były negatywne. Kupiłam sobie też takie domowe testy, ale owulacji nigdy nie było. Kiedy lekarz chciał żebym po raz enty brała tabletki nie zgodziłam się, bo zdecydowaliśmy postarać się bez kombinowania. Kiedy mu to powiedzieliśmy powiedział że to nasza decyzja, ale może nam zagwarantować, że jak wrócimy do niego za pół roku to w ciąży i tak nie będę. To było w styczniu 2010. Nie wróciłam już do niego, bo w ciąży nie byłam i staraliśmy się dalej. W sierpniu po powrocie z urlopu w Polsce dostałam okres. We wrześniu się nie zjawił, ale nie zdziwiłam się, bo przy mojej przypadłości miewam tak, że raz w roku mój cykl trwa np 65 dni. Czekałam do października, ale też się nie doczekałam. Chciałam iść do lekarza. Mąż zadzwonił żeby mnie umówić, ale okazało się, że nie jestem już tam zarejestrowana... Dlaczego? Nie wiem-może za długo mnie u niego nie było? W każdym razie nie należałam już do przychodni od lipca-nic więcej pani z recepcji nie chciała powiedzieć. Trzeba było poszukać nowej przychodni, bo do tej już nie chciałam się ponownie zapisywać. Znaleźliśmy, ale musieliśmy czekać 2 tygodnie na wizytę. I tak się złożyło, że na dwa dni przed wizytą dostałam okres. Nie miałam go przez 3 i pół miesiąca. O dziwo nie był jakiś bolesny-jak było w zwyczaju. Niestety lekarz nie wiedział nawet co to jest te PCOS-musiał sprawdzić w książce ze spisem chorób. Zobaczył jakie są najczęstsze objawy-czyli wysokie ciśnienie-zmierzył mi, ale ja ciśnienie mam normalne. Następny objaw-nadwaga. Wyciągnął wagę, zważył mnie-nadwagi nie ma. Nie jestem niestety przypadkiem książkowym ;) Powiedziałam mu żeby mi dał anty na uspokojenie trochę tych moich hormonów, bo 3 i pół miesiąca bez okresu to już trochę przesada. Kazał przyjść za 3 miesiące na kontrolę. Właśnie tydzień temu w poniedziałek byliśmy. W piątek przed wizytą wzięłam ostatnią tabletkę. Zawsze celujemy w jak najpóźniejszą godzinę wizyty ponieważ mój mąż pracuje do 18. Z tego też powodu trafiłam na innego lekarza i Bogu dzięki za to! Temu streściliśmy moją sytuację, ale od razu wiedział o co chodzi i dał mi skierowanie na badanie poziomu hormonów, którego w poprzedniej przychodni nawet się nie mogłam doprosić. Powiedział, że potem skieruje mnie do specjalisty, któremu też będą potrzebne wyniki tych badań na które mnie skierował (nie znam się za bardzo na lekarskich skrótach, ale wiem, że było tam też badanie na nadczynność tarczycy). Przyznam, że mam wielkie nadzieje co do tego skierowania do specjalisty i że teraz bardzo się cieszę, że mnie usunęli z tamtej przychodni, bo tam tyle się ze mną bawili, o wszystko musiałam prosić-o skierowanie na USG czy te badania na owulację, o badaniu poziomu hormonów czy skierowaniu do specjalisty to już nie wspomnę, bo nigdy się nie doprosiłam, a ten pan doktor sam z tym wyszedł. Gdyby to tylko pomogło mi rozwiązać moje problemy to byłabym strasznie szczęśliwa. Wiadomo zdrowa nigdy nie będę, ale przecież są takie kobiety, które mimo tej przypadłości mają dzieci. Dzieci, których ja tak bardzo pragnę.

piątek, 18 lutego 2011

    Jest wielu ludzi, którzy nie wyobrażają sobie życia bez różnych rzeczy-bez komputera, bez samochodu, bez kawy, bez słodyczy-a ja nie wyobrażam sobie życia bez domu wypełnionego śmiechem dziecka. Bez wspólnych zabaw, bez patrzenia jak się rozwija,...
Jestem szczęśliwa, bo mam najukochańszego męża na świecie. Jestem szczęśliwa, bo czuję się kochana. Chciałabym powiedzieć nawet, że moje życie jest cudowne, ale nie mogę... Tak pragnę tego małego skarba, że czasem aż wszystko traci sens, bo co mam zrobić z tą miłością, której jeszcze tyle mam?
Jestem rozłamana między dwoma światami w jednym lekarz mi mówi, że może mi zagwarantować, że jak się spotkamy za pół roku to na pewno nie będę w ciąży. W drugim zaś ludzie mówią mi, że jestem jeszcze młoda i mam czas...
Każdy w innym wieku odczuwa potrzebę bycia rodzicem-ja czuję ją już od dawna. Zostanie matka w wieku 28 lat zawsze wydawało mi się założeniem zbyt późnym-w tym wieku moje dziecko powinno już biegać, a może i chodzić już do szkoły. Dla niektórych ważne jest to żeby mieć piękny dom, samochód i pełno pieniędzy odłożonych na koncie, a ja należę do tych dla których najbardziej liczy się rodzina. Marzą mi się Święta spędzone we własnym domu z mężem i naszym dzieckiem bądź dziećmi. Święta tylko we dwoje mogą być romantyczne, ale wiadomo że zawsze spędza się je z rodziną - albo my do kogoś jedziemy albo ktoś do nas, a ja chiałabym, żeby to były tylko takie nasze święta. Takie jakie pamiętam z dzieciństwa-mama i moje rodzeństwo (**Taty niestety nie było, bo umarł kiedy miałam rok i 8 miesięcy wiec nie pamiętam żadnych świąt z nim**).
Czasem zastanawiam się dlaczego to akurat ja mam z całej naszej czwórki taką potrzebę bycia rodzicem-akurat ja, która być nim nie mogę. Mój najstarszy brat (36 lat) nie wiem czy w ogóle kiedykolwiek zdecyduje się na bycie ojcem. Siostra (31 lat) ma 2 i pół letniego synka-nie spieszyła się z macierzyństwem, a kiedy już się zdecydowała to w pierwszym miesiącu starań zaszła w ciążę. Jeszcze drugi brat (27 lat) też jak na razie nie ma w planach pociechy. Ja (22 lata) staram się i czekam...

czwartek, 17 lutego 2011

    Każdego dnia mam nadzieję, że to będzie właśnie ten dzień... Ten dzień, w którym w końcu trafię na ten właściwy post, na tą właściwą mamę, która nosi pod sercem nasze dziecko.
Tak, zaczęłam już wierzyć w to że dzidzia mogła pomylić brzuszki i zamiast we mnie poczęła się w brzuszku innej kobiety. Teraz muszę ją tylko odnaleźć... Szukam... I kiedy piszę do kolejnej mamy tak ogromnie pragnę żeby powiedziała, że to ona jest właśnie tą właściwą, że to w niej rozwija się nasz Skarb i kiedy się urodzi to nam go podaruje. Po napisaniu czekam i z niecierpliwością sprawdzam pocztę. Matki czasem nie odpisują w ogóle, chcą pieniędzy albo piszą, że wolałyby żeby dziecko było bliżej nich - nie w Anglii... Wierzę, że kiedyś przyjdzie czas, w którym doczekam się tej właściwej matki biologicznej,... tej właściwej odpowiedzi,...  że doczekam się naszego dziecka.

    Przez to że tak ciągle szukam i myślę o dzieciątku, każdej nocy śnią mi sie niemowlęta, ale to dla mnie nie problem - przynajmniej w snach jestem w pełni szczęśliwa i to często nawet podwójnie, bo zazwyczaj śnią mi się bliźnięta ;) Wcale bym się nie zmartwiła gdybym miała szanse być ich mamą. Jakież byłoby moje szczęście - zapewne nie do opisania.

środa, 16 lutego 2011

    Jakiś czas temu czytałam na forum historię, którą opisał pewien mężczyzna. Jest to historia jego starań z małżonką o ich upragnione dziecko. Przez 9 lat starali się zostać rodzicami drogą "naturalną" i mimo tego, że oboje byli zdrowi nie udawało się. Przeszli dwukrotnie in vitro i nic. Postanowili adoptować dziecko właśnie przez to forum. Znaleźli jedną matkę, która chciała pieniędzy potem drugą, która też ich chciała i już mieli rezygnować kiedy zadzwoniła Kalina. Kalina jest osobą, która pomogła już wielu parom na forum. Tym razem postanowiła pomóc im. Przyjechała do nich z dziewczyną, która miała urodzić za dwa tygodnie. Dziewczyna zamieszkała przez ten czas u nich. Urodziła pięknego synka i dzięki niej są teraz szczęśliwymi rodzicami. Jakby jeszcze tego szczęścia było mało poszczęściło się im jeszcze bardziej i małżonka zaciążyła ;) To chyba wymarzony scenariusz każdej pary, która stara się o dziecko. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić tego jak się musieli cieszyć.
Ta historia daje mi siłę i wierzę, że kiedyś i nam przytrafi się coś tak cudownego i jakże nierealnego. Trzeba wierzyć, że szczęście gdzieś tam czeka na każdego i że może przyjść zupełnie niespodziewanie. Mam nadzieję, że kiedyś i nas zaskoczy...

wtorek, 15 lutego 2011

    Dziecko... zawsze chciałam je mieć. Nawet kiedy jeszcze sama byłam dzieckiem. Może się to wydać dziwne, ale naprawdę tak było. Może to trochę dlatego, że nie miałam nigdy młodszego rodzeństwa, które bardzo chciałam mieć. Dzieci zawsze wydawały mi się takie słodkie, niewinne i aż proszące się o przytulenie i zabawę. Lubię spędzać czas z maluchami, a one lubią spędzać czas ze mną i nie mówię tego tylko dlatego, że tak mi się wydaje, ale wiem to ponieważ zawsze z towarzystwa dorosłych to mnie wybierają sobie do zabawy i nigdy nie chcą się ze mną rozstawać kiedy przychodzi na to czas.
    Kiedy byłam nastolatką poznałam mojego obecnego męża. Połączyło nas naprawdę silne uczucie, które dojrzewa z każdym dniem, z każdym dniem jeszcze bardziej się kochamy. To taka miłość jaka może wydarzyć się tylko w bajce, a nam przytrafiła się w prawdziwym życiu. Pewnego dnia przyszedł moment kiedy miłości było tak wiele, że trzeba było się nią z kimś podzielić. Z małą kruszynką, która mogłaby stać się dla nas całym światem. Jednak nie było to takie proste... Ponieważ na drodze stanęła moja choroba... Zespół Policystycznych Jajników - najczęstsza przyczyna bezpłodności u kobiet. Skąd się bierze? Nie wiadomo - w każdym razie stoi na drodze do szczęścia wielu par. Choroba jest też niewyleczalna więc są niewielkie szanse na ciążę.
Mimo wszystko razem z mężem, który uwielbia dzieci tak samo jak ja staraliśmy się dać życie dziecku, które byłoby owocem naszej miłości. Mijały miesiące bez skutecznych prób. Mijają lata, a my nadal nie jesteśmy szczęśliwymi rodzicami naszej kruszynki. Czasem wydaje się, że tak po prostu musi być, ale kiedy widzę jak wkoło tyle dzieci, kiedy słyszę, że ktoś przypadkiem zaszedł w ciążę, a potem ją usunął-nie wierzę w to, że temu dziecku była pisana śmierć, a nam życie bez szczęścia, które mogłoby nam dać. Choć każdy dzień różni się od siebie i choć każdego dnia siła tej wiary jest inna to w głębi serca zawsze jest nadzieja. Nadzieja na to, że jest nam pisana mała perełka, która przyjmie naszą miłość i pokocha nas tak samo ja my będziemy ją kochać, tak samo jak już ją kochamy.
    Czasem się złoszczę, że my i wiele par takich jak nasza, nie możemy mieć dziecka, a tyle nastolatek chociaż też i starszych kobiet zachodzi w niechcianą ciążę-gdzie tu sprawiedliwość? O ile prostszy byłby świat gdyby dzieci poczynały się tym którzy tego chcą, tym którzy ich wyczekują i pragną dać im miłość... niestety tak prosty nie jest i nigdy nie będzie.
    W miedzy czasie naszych starań wspominaliśmy między sobą coś o adopcji, ale jeszcze braliśmy ją pod uwagę tylko jako wyjście awaryjne nadal mając nadzieję, że nam się uda. Mijał czas i adopcja stawała się coraz bardziej realnym rozwiązaniem, ale przerażała nas ta cała procedura, która się z nią wiąże i długie oczekiwania, które potrafią się ciągnąć nawet latami. Co jakiś czas wychodziły na światło dzienne jakieś afery związane z surogatkami, które nazywano "handlem dziećmi". Nie podobało nam się to-wiedzieliśmy, że miłości nie da się kupić i nie zdecydujemy się nigdy na coś takiego. Pewnego dnia przez przypadek trafiłam na termin Adopcji ze Wskazaniem. Znalazłam forum na którym matki pisały wątki o tym że chcą oddać dziecko, a pary podobne do naszej o chęci adopcji. Tych o chęci adopcji było zdecydowanie więcej więc prawdopodobieństwo że jakaś Matka Biologiczna wybrałaby nas jako rodziców zastępczych też było małe. Wiele par już od dawna poszukiwało dziecka i nadal bezskutecznie. Problemem było też to że często i tutaj Matki Biologiczne oczekiwały zapłaty za dziecko chociaż regulamin forum jasno mówił o tym, że jest to nie do przyjęcia. Postanowiłam spróbować i znaleźć Matkę Biologiczną która zdecydowałaby się oddać nam swoje dzieciątko lecz jest to trudne. Mieszkamy w Anglii, a zapewne proces adopcyjny dla pary mieszkającej w Polsce byłby mniej skomplikowany. Pozostaje mieć nadzieję, że znajdzie się jakaś matka której naprawdę będzie zależało na szczęściu jej dziecka i nie będzie zwracała uwagi na przeszkody-chociaż sama nie wiem czy byłyby jakiekolwiek, bo nigdy jeszcze nie adoptowałam dziecka. Myślimy nawet o tym żeby mama, która zdecyduje się oddać nam dziecko przyjechała do nas i tu urodziła. Wszystkie formalności wtedy też byśmy załatwili tutaj. Znalezienie takiej mamy pewnie będzie graniczyło z cudem, ale i tak mamy nadzieję, że kiedyś taka się znajdzie.
    Jeszcze jedną przeszkodą jest to, że na forum można trafić na wiele oszustów. Czytałam kilka historii oszukanych Matek Adopcyjnych, które już nawet miały dziecko na rękach, a potem bez słowa wyjaśnień Matka Biologiczna zrywała kontakt. Czasem okazywało się, że ta sama kobieta obiecała oddać dziecko kilku parom każdą z nich zapewniając, że to właśnie oni będą rodzicami jej dziecka. W rezultacie wiele z nich zostało skrzywdzonych, bo naprawdę jest to wielka strata-potrafię sobie wyobrazić ból niedoszłych rodziców, ale nie chciałabym nigdy musieć przechodzić przez taki koszmar. To niemal tak jak strata swojego dziecka, bo wiele z tych par przygotowuje pokoik, kupuje wózki, foteliki, ubranka, kosmetyki, jedzenie i wszystko co potrzebne kiedy na świat przychodzi dziecko, a potem zostają z tym wszystkim sami. Zostają z marzeniami i łzami kiedy trzeba to wszystko ogarnąć, pochować, oddać czy sprzedać. Nie da się do tego podejść z dystansem i powiedzieć trudno tak musiało być, bo na to dziecko często czeka się wiele lat i kiedy jest nawet mała iskierka na to że w końcu może się pojawić w ich życiu maleństwo to jest to jak szansa na nowe życie, na życie pełnej szczęśliwej i kochającej się rodziny.
Bo czym jest najbardziej kochająca się para bez ich upragnionego potomstwa? Nie mówię tu tylko o dziecku rodzonym, bo dziecko adoptowane wcale nie byłoby kochane mniej. Rodziny adopcyjne, które od lat wyczekują maleństwa obdarzają je miłością jakiej nie można sobie wybrazić. Dziecko adoptowane otrzymałoby to wszystko co dostałoby dziecko rodzone, bo teraz to one byłoby owocem miłości.