środa, 11 kwietnia 2012

    Długo nie pisałam, ale to nie dlatego, że nam się udało (niestety) i nie dlatego, że nie widzę już sensu w spisywaniu tego co się dzieje. Jakoś nie mogłam się w sobie zebrać, i teraz trochę trudno będzie mi napisać tak jak bym chciała to zapamiętać, bo wszystko szybko umyka z głowy, ale się postaram.
    W międzyczasie 13 lutego minęło 3 lata naszych starań... Mam nadziej, że 4-go roku nie będzie, bo pojawi się w końcu ta strasznie wyczekiwana istotka.
W lutym też zostałam ciocią, bo mojemu bratu urodził się synek. Przyznam, że byłam zaskoczona, że zamiast płakać "czemu to znowu nie ja doczekałam się dziecka", wręcz przeciwnie bardzo się ucieszyłam jak się dowiedziałam, że zostanie ojcem, a potem jak już nim został. Jedynym takim smutnym i dość symbolicznym momentem było dla mnie to, że wózek mojej siostry (po jej synku), który stał u nas w garażu i czekał już sporo czasu na naszą kolej, został teraz przekazany mojemu bratu. Miałam takie uczucie jakbyśmy już zostali skreśleni, i że nam już się nie uda. Mimo tego, że i tak już od dawna mieliśmy zamiar kupić sobie inny, kiedy już będzie dla kogo. Jednak emocje biorą górę i nawet taka błaha rzecz potrafi zasmucić, kiedy o dziecko stara się już dłuższy czas.
Ponieważ przyznać trzeba, że wszystkie Staraczki ciężko przechodzą chwile kiedy komuś się udaje - tym bardziej kiedy się nie starał. I to nie dlatego, że źle temu komuś życzą, tylko dlatego, że też chciałyby doświadczyć takiego szczęścia. Dlatego za każdym razem jakoś tak boli w środku... Dlatego też widok kobiety z ciążowym brzuszkiem potrafi doprowadzić do płaczu. Ktoś kto bez problemu został rodzicem albo w ogóle nie chce nim zostać, nigdy tego nie zrozumie, bo jesteśmy tylko ludźmi i jeśli ktoś przez coś nie przeszedł, to nie potrafi tego czegoś zrozumieć.

     Kiedy ostatnio pisałam byłam krótko po zabiegu. Mieliśmy 3 miesiące naturalnych starań, które niestety nie przyniosły żadnego rezultatu. Niestety muszę stwierdzić, że laparoskopia mi nie pomogła. Lekarz mówił, że cykle się uregulują i nie będą już takie długie, a tymczasem są dalej nieregularne. Kiedyś miałam długi cykl co kilka miesięcy, tak teraz każdy jest dość długi. Nie zmieniło się też nic w sprawie owulacji. Nie zaobserwowałam u siebie jej ani razu (ani przed zabiegiem ani po). Wiem, że owulację można stwierdzić tylko poprzez monitoring USG, ale wykresy mam całe w zygzakach bez wyraźnych skoków temperatury. Chociaż przyznam, że ostatnio jest trochę mniejsza rozbieżność w temperaturach i zygzaki nie są już tak wielkie.
    Po 3 miesiącach czekała nas wizyta w Klinice, którą mieliśmy umówioną już w dzień zabiegu. Przyznam, że bardzo czekałam na tą wizytę. 12 stycznia pojechaliśmy do Kliniki, a pani w recepcji zrobiła na nas wielkie oczy i powiedziała, że nasza Pani Doktor nie przyjmuje nigdy w czwartki. Byliśmy trochę zdezorientowani, bo sama zapisała nas na ten termin. Pokazaliśmy list recepcjonistce, coś tam wstukała w komputerze i powiedziała, że owszem mamy wizytę, ale nie w tym szpitalu... Zadzwoniła do tego drugiego szpitala, pogadała i kazała nam tam jechać, bo jest nadzieja,że jeszcze nas Doktorka przyjmie. Mieliśmy być jej ostatnimi pacjentami tego dnia. Przyznam, ze oboje byliśmy dość zdenerwowani zaistniałą sytuacją, bo szpital, w którym jest nasza Klinika znajduje się w innym mieście, a ten do którego mieliśmy pojechać znajdował się 5 minut drogi od naszego domu... Żeby pojechać na wizytę Mąż musiał urwać się wcześniej z pracy. Niestety ktoś kto pisał list ze szczegółami dotyczącymi wizyty, zapomniał napisać, że tym razem odbędzie się ona w naszym szpitalu. Mimo wszystko staraliśmy się dojechać tak szybko jak to możliwe. Akurat był remont na autostradzie więc trochę to trwało. Wizyta miała być o 16;30, a dojechaliśmy o 16;50. Pani w recepcji powiedziała nam, że nasza Pani Doktor jest jeszcze w szpitalu, ale już nas nie przyjmie, i że jej sekretarka wyśle nam list z nowym terminem wizyty... Załamało mnie to, bo cały czas miałam nadzieję, że może jednak nas przyjmie, skoro to nie z naszej winy zaistniała ta cała sytuacja. Miła pani z recepcji dała nam ulotkę i powiedziała, że możemy złożyć skargę jeśli chcemy. Oczywiście nie składaliśmy, bo raczej wizyty by nam to nie przyspieszyło. Skopiowała list, który mieliśmy ze sobą i powiedziała, że dołączy go do moich papierów, żeby przyspieszyć termin następnej wizyty. Miałam wielką nadzieję,że tak będzie, bo wiem, że dość długo się czeka na wizytę.
17 stycznia dostałam list z nowym terminem, który był dopiero na 23 lutego.Wtedy to już się oboje załamaliśmy, bo po laparoskopii im szybciej się coś zdziała tym lepiej, a skoro mi jajniki i tak nie zaczęły lepiej pracować to był to kolejny stracony miesiąc....
Tym razem w liście było napisane i wyraźnie podkreślone miejsce kolejnej wizyty, którą jak się okazało mieliśmy mieć w jeszcze innym szpitalu w całkiem innym mieście. Nasza Pani Doktor poza tym szpitalem, w którym znajduje się nasza Klinika i gdzie ja miałam zabieg, raz w miesiącu przyjmuje jeszcze w dwóch innych szpitalach - szkoda, że nie wiedzieliśmy tego wcześniej...
Na wizytę 12 stycznia bardzo czekaliśmy, a na tą 23 lutego pojechaliśmy, bo była i trzeba było pojechać. Jakoś tak opuściły nas chęci do walki chyba. 
W trakcie wizyty okazało się, że moje najgorsze przeczucia jednak się sprawdzą i przy stymulacji Clomidem (CLO) nie będę miała monitoringu, który jest zalecany przy tym leku aby zapobiec przestymulowaniu jajników. Monitoring też ma pomóc "wstrzelić się" w owulację ze współżyciem. Można też stwierdzić czy w ogóle dochodzi do tej owulacji, bo jeśli pęcherzyki nie pękają, to przydałoby się w następnych cyklach z tym lekiem zastosować specyfik, który pomoże im pęknąć. Jeszcze jedno czego się boję to torbiele, do których jest większa skłonność przy braniu tego leku - jeśli powstają to trzeba lek odstawić. Niestety Doktorka nawet nie zrobiła mi żadnego badania żeby sprawdzić jak się mają jajniki po laparoskopii i przede wszystkim sprawdzić jak wyglądają przed stymulacją. Jedyną kontrolą podczas brania CLO będzie badanie progesteronu we krwi, w pierwszym cyklu brania leku (w 21 dniu cyklu). Następne takie badanie ma być dopiero po 6 cyklach, czyli po zakończeniu brania Clomidu. Poza tym żadnej kontroli żeby sprawdzić jak moje jajniki reagują na ten lek. Czy dawka jest odpowiednia, bo może być za niska i niepotrzebnie będę brała te tabletki przez 6 cykli. Pani Doktor powiedziała, że jeśli z CLO nie zajdę w ciążę przez 6 cykli, to następnym krokiem będzie silniejszy lek w zastrzykach, który nie jest refundowany i jeden cykl z nim kosztuje ok 800 funtów (czyli ok 4 tys złotych). Nie mówiła żadnej nazwy, ale wydaje mi się, że chodziło jej o gonadotropiny. 800 funtów miesięcznie to dużo. Do tego nie wiadomo po ilu cyklach by się udało i czy w ogóle by się udało. Dlatego zaczęliśmy rozmyślać o in vitro. W Polsce jest o wiele tańsze niż w UK. Koszt wynosi ok 10 - 15 tys zł, może trochę więcej. To tyle ile byśmy zapłacili za 3 miesiące z zastrzykami, które jednak dają mniejsze prawdopodobieństwo ciąży. Nigdy nie miałam nic przeciwko IVF i parom, które się jemu poddają. Dla mnie jednak największą barierą było to, że trzeba tak jakby zapłacić za dziecko, a ja nie chciałam go sobie kupić jak zabawki czy czegoś na co mam akurat ochotę. Jednak wszystko sprowadza się do tego, że czy z IVF czy bez, to i tak będę musiała zapłacić za to by móc być w ciąży, więc ten argument przeciwko zabiegowi traci już na znaczeniu.
Teraz jedynym co nas powstrzymuje od in vitro to fakt, że czekałaby nas (mnie i męża) dość długa rozłąka, i to że tak naprawdę to musiałabym przez całą procedurę przechodzić sama. Bardzo prawdopodobne jest to, że sama byłabym przy wszczepianiu zarodka, a dla mnie ważne jest to żebyśmy byli wtedy razem.
Myśleliśmy też o IVF w UK prywatnie. Wiemy, że kosztuje sporo więcej niż w Polsce, ale chcieliśmy dowiedzieć się czegoś dokładniej. Mąż szukał i przez stronę funduszu zdrowia (NHS) wyszukał jakąś prywatną klinikę, a co się potem okazało to sam zabieg wykonywany miałby być w Hiszpanii, bo tam są tańsi lekarze. Poza tym pan przez telefon powiedział, że najlepiej byłoby być tam na miejscu przez całą procedurę... Więc daliśmy sobie spokój, bo jeśli i tak zabieg miałby być poza UK to wybieramy Polskę.
Tak jak już pisałam, Pani Doktor kazała mi brać CLO, ale po receptę musiałam i tak iść do lekarza rodzinnego, bo ona nie mogła mi jej wypisać... W gabinecie spędziliśmy niewiele czasu. Poza tym, że mogłam obejrzeć zdjęcia swoich narządów (z laparoskopii), to ta wizyta mogłaby odbyć się przez telefon, skoro i tak po receptę musiałam iść do innego lekarza.
Kiedy już miałam wykupiony lek, musiałam czekać na następny cykl, żeby zacząć brać tabletki od 2 dnia cyklu (dc). Zeszło się jeszcze miesiąc, bo cykle mam długie.
W końcu 24 marca przyszedł okres i od 25 zaczęłam brać Clomid przez 5 dni po jednej tabletce. Postanowiłam robić testy owulacyjne. Chociaż wiem, że przy Zespole Policystycznych Jajników wychodzą fałszywie pozytywne. Kiedyś zawsze wychodziły wątpliwe (z leciutką kreseczką testową), nigdy nie wyszedł mi w 100% pozytywny. W tym cyklu niestety praktycznie wszystkie są pozytywne i tak naprawdę nie mogłabym dzięki nim określić kiedy mogłaby być owulacja (testy zaczęłam robić w 8dc, a dziś jest 19 i dalej pozytywny...). Liczyłam, że może będą się trochę między sobą różniły i pozwoli mi to stwierdzić ewentualną owulację. Pozostaje mi teraz obserwacja temperatury, chociaż chyba już nie liczę na skok.
13 kwietnia idę na badanie progesteronu, bo będzie to właśnie 21dc. Wątpię, żeby poziom był taki jak po owulacji, ale zobaczymy. Może jednak coś CLO zdziała - chociaż przyznam, że ostatnio brak mi optymizmu i w to nie wierzę.
To by było chyba na tyle tym razem.