wtorek, 25 listopada 2014

W 31 tygodniu była kolejna wizyta u położnej. Przyszły wyniki badań i ponoć wszystko dobrze. Wyników glukozy nie miała, ale dzwoniliśmy już wcześniej do szpitala i ponoć wyszło, że nie mam cukrzycy ciążowej z czego się bardzo cieszę. Byłam przekonana, że przy moich przed ciążowych problemach z poziomem glukozy, teraz kiedy nie jestem już na diecie, na pewno krzywa cukrowa wykaże cukrzycę.
Ciśnienie u położnej zawsze wychodzi mi idealne. Nawet wtedy, kiedy miałam z nim problemy na co dzień, to u położnej zawsze wychodziło dobre. Jednak od pewnego dnia, w którym nastąpił przełom nie mam już takich problemów i ciśnienie jest w normie. Jedynie ten puls mi skacze.
Podczas badania pulsu dziecka dopplerem, malutka wierzgała, co było dosyć głośno słychać, położna mówiła, że to takie fajne, bo ona widzi te ruchy na moim brzuchu-nie widziała na co stać Nicolcię - tamte ruchy to nic przy tym co malutka potrafi wyprawiać ;)
Pytaliśmy też o to czy czkawka u dziecka w brzuchu jest normalna. Powiedziała, że tak. Wiedziałam to, bo już zdążyłam wyczytać, ale po coś jest ta położna, więc można się upewnić.
Mimo tego, że to normalne, to jednak szkoda mi Nicolci, bo biedaczka się męczy. Ma czkawkę kilka razy dziennie (już od ładnych paru tygodni), zazwyczaj wystarczy, że coś zjem, nawet jak gotuję obiad i spróbuję trochę w trakcie doprawiania, to zaraz zaczyna czkać. Czasem zdarza się też kiedy nic akurat nie jem. Mam wrażenie, że są coraz częściej. Musi łapczywie połykać wody nasz mały łakomczuszek. Ciekawe jak to będzie po porodzie-mam nadzieję, że nie przełoży się to na przykład na kolki.
Upewniłam się też co do siary, bo od kilku tygodni, zazwyczaj nocą, wylatuje mi po kilka kropelek. Czytałam, że to normalne i położna również to potwierdziła. Powiedziała, że to dobry znak, że będę mieć dużo pokarmu, ale z tego co czytałam, to ponoć nie ma to żadnego związku - okaże się po porodzie.
Dopytywała się też o szczepionki, bo ostatnim razem powiedziałam, że w recepcji się zapiszę i się zaszczepię. Jednak się nie zapisałam. Powiedziałam, że byłam przeziębiona i dopiero teraz się zapiszę i tak też zrobiłam, jednak na grypę się nie szczepię z czego pewnie nie będzie zadowolona.
Szczepienie miałam w 32 tygodniu. Chociaż do ostatniej chwili nie wiedziałam czy pójdę, bo nie mam zaufania do szczepionek. Jednak M był bardziej na tak. Oboje czytaliśmy o tej szczepionce na krztusiec i w końcu pojechaliśmy. Przekonało mnie to, że nie jest to szczepionka z żywymi wirusami, więc od niej nie zachorujemy z Nicolcią. Dzięki temu, że się zaszczepiłam przekażę córeczce przeciwciała i po porodzie zanim dostanie swoją szczepionkę (w 8 tygodniu życia), to będzie uodporniona. Trochę się zawiodłam, że wszyscy tu informują o szczepionce na krztusiec - na szkole rodzenia i moja położna, w recepcji też zapisałam się na szczepienie przeciw krztuścowi, a co do czego już w gabinecie się okazuje, że jest to szczepionka 5 w 1 przeciw krztuścowi, tężcowi i błonicy, (hib) typu b i polio... Teraz, kiedy poczytałam sobie o tej szczepionce, to pewnie też bym się na nią zdecydowała (wszystkie wirusy są martwe), ale wolałabym mieć taką możliwość przed szczepieniem. Pielęgniarka proponowała mi też szczepienie na grypę, ale nie chciałam, więc dała ulotkę, żeby sobie poczytać i jak się zdecyduję, to żebym się zapisała. Jednak nie mam nawet zamiaru, bo o szczepieniu na grypę nie czytałam już aż tak wielu przychylnych opinii. Już na pewno nie zachęciło mnie, kiedy przeczytałam komentarz dziewczyny, która zaszczepiła się w ciąży, a potem chorowała przez 3 miesiące.
Po samej szczepionce przez 2-3 dni bolała mnie ręka, ale innych efektów ubocznych chyba nie miałam.
Już od jakiegoś czasu puchły mi nogi, szczególnie stopy, ale to bywało raz na jakiś czas, a w 32 tygodniu się nasiliło i puchnę już każdego dnia. Nawet po przebudzeniu jestem opuchnięta, a jak już postoję, pochodzę czy nawet posiedzę ze stopami opuszczonymi na podłogę, to nogi puchną mi jeszcze bardziej. Robi mi się wtedy strasznie gorąco w stopy czasem wręcz mnie palą i bolą. Po całości też już widać że spuchłam i waga również mi to pokazuje, bo w 33 tygodniu ważyłam ponad kilogram więcej niż tydzień wcześniej. Niestety woda zaczęła mi się zatrzymywać, ale takie już bywają uroki końcówki ciąży. Mam tylko nadzieję, że nie będę miała zatrucia ciążowego. Od dawna się tego obawiałam, a ostatnio siostra mi powiedziała, że jedna dziewczyna, którą mi przedstawiała trochę ponad miesiąc wcześniej (miała taki termin jak ja), trzy tygodnie temu bardzo spuchła i musieli jej wykonać cesarkę. Ponoć jej córeczka oddychała sama-co na tym etapie rzadko się zdarza, ale i tak biedactwo musi leżeć w inkubatorze. Mam nadzieję, że nas takie coś nie czeka.

Co do mojego samopoczucia, to bywają okresy, kiedy nie robi mi się słabo podczas gotowania obiadu i mogę go dokończyć bez kładzenia się, ale jednak dalej mam z tym problem. W kuchni mam taboret i w razie czego siadam sobie na nim i próbuję dojść do siebie, czasem wystarcza. Podczas brania prysznica i po nim zawsze robi mi się słabo i ogólnie czuję się nie najlepiej, dlatego ciężko jest mi się szykować na jakieś wyjście z domu, bo po takim prysznicu najlepiej jest kiedy się położę. Od kilku tygodni mam jeszcze inną przypadłość. zdarza się w domu, ale często też poza nim (zawsze to mam kiedy jestem na mszy w Kościele). Jest to taka lawina. Najpierw stopniowo napina mi się brzuch, zaczyna mi się robić gorąco. To uczucie gorąca rozlewa się na całe ciało aż czuję w każdej jego części mocne pulsowanie (szybkie, bo puls wtedy też mi przyspiesza). Na końcu dociera do twarzy czuję jakbym była wręcz spocona i czasem zastanawiam się czy przypadkiem nie widać na twarzy tego pulsowania, bo aż czuję jak poruszają mi się usta i ich okolice. Wtedy też robi mi się słabo na szczęście po jakimś czasie przechodzi. W każdym razie jest to dziwne i bardzo niemiłe doświadczenie. Wydaje mi się, że dzieje się tak wtedy kiedy Nikolcia ułoży się jakoś tak, że uciska na główną żyłę,przez co jest utrudniony przepływ krwi.
Skurcze braxtona-hicksa czyli te bezbolesne, jednak bardzo niemiłe napinanie macicy mam już od bardzo dawna. pojawiły się na początku 2 trymestru i teraz im większy brzuch tym bardziej są niemiłe. Teraz jednak aż tak bardzo mnie nie niepokoją, bo już bliżej daty porodu i macica wręcz powinna sobie ćwiczyć.
Ból brzucha szczególnie dokucza, kiedy chcę zmienić pozycję czy to siedząc na kanapie z wyciągniętymi nogami czy na bokach albo kiedy chcę wstać (kiedy już uda mi się wstać, ruszam się jak pokraka, bo boli brzuch, ciągnie w dół i bolą też kości). Tak samo w łóżku wcześniej starałam się spać głównie na lewym boku, ale od kiedy zaczęły mnie boleć nogi od takiego leżenia, to musiałam kilka razy w nocy przewracać się na drugi boki, to też jest strasznie bolesne. Chyba dlatego, że kiedy ja się kładę w jakiejś pozycji, to Nicolcia też się jakoś tam układa i kiedy ja chcę się ruszyć to uciska mi na różne narządy. Czasem wręcz myślę, że w tym bólu nie dam rady już się ruszyć. Przy przekręcaniu podtrzymuję sobie brzuch ręką, bo to trochę pomaga i koniecznie zawsze jak leżę na boku muszę mieć podłożoną pod niego poduszkę, wtedy mniej boli. Kiedy Nicolcia się znowu dostosuje do mojej pozycji jest lepiej. Ostatnio już spanie na bokach jest coraz mniej możliwe dlatego, że nogi momentalnie zaczynają mnie boleć, a do tego ból/pieczenie w okolicy żeber nie pozwala mi tak wyleżeć (szczególnie na lewym boku). Dlatego od kilku dni śpię na siedząco. Wcześniej do spania na bokach też miałam już wysoko poduszki, ale teraz podwyższyłam na tyle, żeby siedzieć. Nie powiem, żeby było wygodnie, ale chociaż jestem w stanie się przespać i mimo wszystko jest to najwygodniejsza pozycja. Nocą wstawanie też jest bolesne, bo trzeba się ruszyć, ale muszę wstawać, bo chodzę siku co 2 godziny, czasem nawet co godzinę. Cieszę się kiedy po powrocie jestem w stanie jeszcze zasnąć.
Jakoś w 32 tygodniu zauważyłam, że nie mam czucia w okolicy pępka i tak z dnia na dzień ten obszar się powiększa. Aktualnie jest to już pokaźny obszar około 10 cm z każdej strony. To dziwne uczucie, bo nie czuję kilku górnych warstw skóry, a pod spodem jak mocniej przycisnę, to mam czucie - czasem czuję, że mnie brzuch swędzi, drapię się, ale nie czuję ulgi. Czytałam, że tak się zdarza jak skóra jest mocno napięta, bo zrywają się nerwy. Zazwyczaj po porodzie czucie wraca i mam nadzieję, że u mnie też tak będzie. Ogólnie to mam już bardzo duży brzuch i aż strach pomyśleć jaki będzie kiedy donoszę ciążę. Ostatnio M zauważył, że chyba zaczęły robić mi się rozstępy, byłam zaskoczona, bo ja nic nie zauważyłam, jednak, to nie dziwne, bo mój wzrok już tam nie sięga. Sprawdziłam w lusterku. U dołu brzucha po bokach coś się zaczyna dziać-jeszcze nic konkretnego, ale biorąc pod uwagę, że zostało mi 6 tygodni, a brzuch pod koniec rośnie najwięcej, to może mnie jeszcze nieźle "poorać".
No i jak to w ciąży ciągle coś mnie boli, a to noga, a to rwa kulszowa, a to pachwina, są dni, że ledwo chodzę.
Zadyszki miałam już dawno, wystarczy, że przekręcę się z boku na bok i już ledwo łapię oddech. M czasem mówi, żebym się tak nie spieszyła i robiła wszystko powoli, ale przecież ja już cały czas poruszam się jak ślimak.
Na zgagę nigdy nie chciałam brać tabletek, ale 2 czy 3 razy wzięłam jak już było bardzo źle i bolała mnie aż klatka piersiowa i plecy. Jakiś czas temu odkryłam, że pomaga mi żucie gumy miętowej i od tamtej pory żuję kilka razy dziennie, jak trzeba to i w nocy. Pomaga to też na ten okropny niesmak w buzi, który towarzyszy mi praktycznie od początku ciąży. Oczywiście czasami i tak mnie boli w klatce i plecach, ale już chociaż rzadziej pali w przełyku.

Chciałabym jeszcze przed porodem zobaczyć na USG naszą córeczkę, żeby dowiedzieć się ile waży, jak jest ułożona i czy wszystko jest dobrze, ale w Anglii wykonuje się tylko 2 USG w 12 i 20 tygodniu ciąży, a prywatnie już raczej nie pójdziemy.
Ruchy Nicolci rzecz jasna z każdym dniem coraz większe. Teraz, kiedy jest już duża ma mniej miejsca i częściej niż kopniaki widać jej przemieszczanie w brzuchu. Lubię kiedy widać jej stópki czy kolanka jak wędrują z jednej strony w drugą i z powrotem, lubię wtedy przyłożyć rękę do brzucha i czuć jej "dotyk", to niesamowite i cudowne uczucie. Ogólnie lubię kłaść ręce na brzuchu i czuć jej przekręcanie (poza tym, które czuję wewnątrz). Z jednej strony wystające plecki czy pupcia a z drugiej stópki. Czasem tak się wygina i kręci, że mój pępek raz jest wystający a za chwilę wklęsły, bo ona wystaje zwinięta wokół niego. Dalej jestem uzależniona od wpatrywania się w brzuch, szczególnie teraz, kiedy tak dużo się w nim dzieje - potrafię tak siedzieć i patrzeć bardzo długo ;)
Czytałam, że na tym etapie dziecko przesypia 95% doby i czasem się zastanawiam jak to możliwe, kiedy ona cały czas się intensywnie kręci-chyba, że to przez sen?

Zostało nam 6 tygodni, ale odliczam najpierw 3 tygodnie, bo w 37 tygodniu ciąża jest już donoszona i ze spokojem będę mogła odetchnąć. Za 3 tygodnie przylatuje do nas też moja mama. Od 3 czy nawet 4 lat zawsze powtarzała, że przyjedzie do nas dopiero jak będziemy mieli dziecko i w końcu się udało, bilet już kupiony od września, ciekawe czy dotrzyma słowa. Pomoc mamy przyda się na pewno, ale ja nie chcę też tej pomocy zbyt wiele. Wolę, żeby ugotowała obiad w czasie, kiedy ja będę zajmowała się dzieckiem, nie odwrotnie. Tyle czekałam na bycie mamą, że nie chcę, żeby ktoś mnie ciągle wyręczał w opiece nad dzieckiem. Mama przyjeżdża tu z myślą o pomocy przy dziecku. Ja już od dawna chciałam, żeby przyjechała, bo bardzo dawno się nie widziałyśmy i po prostu za nią tęsknię. Z jej przyjazdem zawsze był taki problem, że boi się latać samolotem, a jazda autobusem to już nie na jej zdrowie (pomijając to, że też się boi). Nasze dziecko ją zmobilizowało i mam nadzieję, że w ostatniej chwili się nie wycofa, bo 2 i pół roku temu, kiedy rodził się pierwszy syn mojego brata też miała przylecieć i zrezygnowała...

Ja dalej nie wierzę w to jakie szczęście mnie spotkało. Czasem patrzę na siebie w lusterku i to takie niesamowite, że dziewczyna z wielkim brzuchem, którą widzę to rzeczywiście ja - ja przecież tylko zawsze marzyłam o ciąży, patrzyłam czasem na swój brzuch, ale zawsze był płaski, teraz patrzę i jest taki cudowny, jest w nim mój największy cud, za który będę już do końca swoich dni dziękować Bogu.

Nigdy nie wiedziałam jak ciężka będzie ta moja ciąża, ale teraz kiedy to wiem chciałabym ją przeżyć jeszcze raz i walczyłabym o nią tak samo, bo noszenie nowego życia pod sercem, to najpiękniejsze co mnie w życiu spotkało. Zawsze wiedziałam, że to coś pięknego, ale tak naprawdę tylko kobieta, która doświadczy tego cudu zrozumie co to jest. Nie da się tego opisać ani do końca nawet pojąć.
W moim ciele rozwija się nowe życie, rośnie mały człowiek, rusza się i żyje-coś co miało mnie ominąć, coś czego myślałam, że już nigdy nie doświadczę. Teraz siedzę z moim wielkim brzuchem, głaszczę go, a za około 6 tygodni w końcu przytulę mój największy skarb. Wierzę, że tak będzie, jesteśmy już tak blisko.


Na poród jestem już prawie przygotowana. Wyprane są już wszystkie ubranka, pościele itp., z dużą pomocą M zostały wyprasowane. Poukładałam je w komodzie, niektóre wiszą w szafie. Wcześniej zrobiłam też napis na ścianę z imieniem córeczki i 3 obrazki z materiału, które już wiszą nad łóżeczkiem. Zrobiłam jeszcze na szydełku trójkątne flagi, które czekają na zawieszenie nad komodą. Ostatkiem sił uszyłam organizer do łóżeczka i jeszcze tak na szybko wykończyłam tym samym materiałem kosz na pranie. Myślałam jeszcze o uszyciu dwustronnego kocyczka, ale już chyba się nie podejmę-chyba, że nagle zrobię się lekka jak piórko i nic mnie nie będzie boleć.
Torba do szpitala też już prawie spakowana i muszę w końcu spakować ją do końca, bo prawie spakowana brzmi dumnie-lepiej niż jeszcze niespakowana, ale jeśli nagle zacznę rodzić, to brakujące rzeczy same się tam nie pojawią.
Tydzień temu przyszedł też fotel, na którym będę karmić piersią. Czekaliśmy na niego miesiąc, ale jest - i to taki jak chciałam.
M w domu dokańcza remont, już takie małe rzeczy mu zostały, jak pomalowanie futryn i drzwi. Mam nadzieję, że w tym tygodniu to skończy.
W naszej sypialni, kiedyś też musimy zrobić małe przemeblowanie, żeby wstawić małe łóżeczko w którym maleństwo będzie spać przez pierwsze miesiące życia.
Mamy jeszcze napisać plan porodu, ale jakoś nie możemy się za to zabrać i możliwe, że go nie będzie-tym bardziej, że M uważa, że jest niepotrzebny, bo nie da się przewidzieć co będzie. Ja też tak uważam, ale myślę, że dobrze jest mieć zarys tego czego się oczekuje i żeby położna też o tym wiedziała.

Psychicznie też raczej jestem przygotowana. Byłam już od samego początku. Teraz im bliżej samego porodu, to jest taka lekka niepewność kiedy i jak to się zacznie, jak sobie poradzę z bólem, bo chciałabym uniknąć środków przeciwbólowych. Jednak mimo wszystko zbyt wiele o tym nie myślę - co ma być to będzie-urodzić na pewno urodzę - jak nie naturalnie to przez cesarskie cięcie.


Aktualnie mamy 34 tydzień, a poniżej ostatnie zestawienie brzuszka:






wtorek, 4 listopada 2014

28 tydzień był mocno zajęty pod względem ciążowym.
13 października miałam mieć test glukozy, ale kilka dni wcześniej zadzwonili ze szpitala i powiedzieli, że mają strajk, więc badanie zostało przełożone na 15-go. Jednak poniedziałek nie okazał się wolnym dniem, bo w poprzednim tygodniu przyszedł list z terminem szkoły rodzenia i pierwsze spotkanie wypadało właśnie w poniedziałek o 18:30. Ogólnie na szkole rodzenia dowiedzieliśmy się sporo ciekawych rzeczy, część pewnie wyleciała już z głowy, ale zapamiętałam np, że aktualnie nie poleca się klepania dziecka po karmieniu, żeby mu się odbiło, tylko pozwala się połkniętemu powietrzu wydostać drugą stroną. Jestem bardzo nastawiona na karmienie piersią, ale ciągle powtarzałam, że "jak mi się tylko uda, to na pewno będę karmić". Położna sprawiła, że zmieniłam nieco to myślenie. Co by zrobiła kobieta będąc na bezludnej wyspie z dzieckiem, mając tylko mleko w piersiach, żeby je nakarmić? Nie powiedziałaby sobie - jak się uda to je nakarmię, jak nie to trudno. W dzisiejszych czasach mamy mleka zastępcze i może przez to wiele kobiet zbyt szybko się poddaje. Kiedyś tego nie było, była tylko jedna opcja - pierś. Dlatego nie mówię już, że jak mi się uda, to będę karmiła - będę karmiła piersią, bo nie ma innej opcji i tyle ;) Wiadomo początki będą trudne o czym też położna wspominała. Może być tak, że dopóki laktacja się nie rozkręci, dziecko będzie głodne i będzie ciągle płakać, ale ponoć w okolicach 4 dnia powinno się już najeść.
Poruszane były różne tematy skurczów, porodu czy kupki niemowlaka. Najbardziej chyba zaskoczyło mnie to, że u nowo narodzonych dziewczynek może wystąpić okres! I to ponoć jest normalne, po kilku dniach mija. Dobrze było się o tym dowiedzieć, bo inaczej pewnie bym umarła ze strachu, gdybym zobaczyła krew na pieluszce Nicolci.
Spotkanie trwało 2 godziny. Drugie mieliśmy tydzień później. Na nim poza teorią, ćwiczyliśmy też oddychanie. Tatusiowie też ćwiczyli - musiałyśmy ich szczypać, żeby poczuli się trochę bardziej jak rodzące kobiety ;)
W środę poza testem glukozy mieliśmy też spotkanie z położną.
Testu bardzo się obawiałam, bo czytałam na 28dni relacje dziewczyn. Pisały, że płyn który dostawały do picia był ohydny, strasznie słodki. Niektóre wymiotowały albo mdlały. Umówieni byliśmy na 8:30. Jednak nikogo jeszcze nie było. Przyjęli mnie dopiero około 9. Oczywiście jak to ostatnio coraz częściej u mnie bywa, nie mogli pobrać mi krwi. Pielęgniarka jeździła mi igłą w prawej ręce, ale nie poleciała ani kropelka. Spróbowała z lewej i jakoś się udało chociaż też musiała trochę powiercić. Pobrała mi od razu krew do innych badań kontrolnych (żelazo itd), do których miała mi pobrać krew położna na wizycie po południu. Zaraz po pobraniu dostałam do wypicia ten okropny płyn, który okazał się całkiem smacznym pomarańczowym napojem-najwyraźniej w Anglii podają coś innego niż w Polsce. Musiałam go wypić w ciągu 5 minut i potem w ciągu następnych 5 kubeczek wody. Potem musieliśmy czekać 2 godziny na kolejne pobranie krwi, w trakcie których mogłam pić wodę. Drugie pobranie też było okropne. Pielęgniarka wbiła się znowu w lewą rękę, ale krew nie chciała lecieć, więc postanowiła wbić się w te same miejsce co poprzednim razem-co to był za przeszywający ból w całej ręce. Kiedy skończyła pobierać, krew się roztrysnęła plamiąc poduszkę, na której trzymałam rękę... Wszystko skończyło się po 11 i w końcu w samochodzie mogłam zjeść śniadanie.
Na 14 byliśmy umówieni do położnej. Tym razem ku mojemu zdziwieniu przyjęła nas moja położna. Ostatnio widzieliśmy się na początku czerwca, kiedy była u nas w domu na pierwszej wizycie. Pamiętała nawet, że mieliśmy remont i przyjęliśmy ją w naszej małej kuchni-właściwie to pewnie często jej się takie coś nie zdarza, dlatego zapamiętała. Wizyta przebiegła standardowo, badanie siuśków na obecność białka, mierzenie ciśnienia, słuchanie serduszka, mierzenie macicy, kilka pytań chociaż tym razem jakoś nie miałam ich wielu-znudziło mi się już mówienie o moich dolegliwościach, których ciągle mi przybywa, bo położne i tak zawsze mówią to samo-że to normalne albo jak będzie bardzo źle to żeby jechać do szpitala-tyle to i ja wiem, więc chyba nie ma zbytnio sensu mówić jak się czuję.
Położna wspomniała też o szczepieniach na grypę i na whooping cough (krztusiec), bo akurat to drugie teraz panuje u nas w mieście. Ponoć ta szczepionka nie jest groźna dla dziecka, a wręcz poleca się ją, bo dziecko też się uodparnia.Na grypę na pewno nie będę się szczepiła, a na ten krztusiec M doradza mi się zaszczepić, chociaż ja się boję, bo to wirus, a ja nie chce, żeby stała się jakaś krzywda dziecku. Z drugiej strony taki krztusiec trwa zazwyczaj około 3 miesięcy, a małe dzieci przechodzą go bardzo źle i muszą być hospitalizowane. Dzieci po porodzie też na to szczepią. Położna kazała mi się zapisać w recepcji na to szczepienie, ale postanowiliśmy to przemyśleć-poza tym byłam akurat przeziębiona.
Od teraz z położną będziemy się spotykać już co 3 tygodnie.
16 października nadszedł w końcu dzień, którego z M oboje wyczekiwaliśmy - USG 3D/4D. Kiepsko się czułam tego dnia, przez przeziębienie, ale widok maleństwa poprawił mi samopoczucie. Na początku okazało się, że dzidzia jest obrócona twarzą do moich pleców i może nie udać się zrobić żadnego zdjęcia buźki. Zmierzono Maleństwu główkę brzuszek i kość udową, a ono w między czasie ku naszej uciesze obróciło się twarzą do przodu. Jeszcze przed wejściem do gabinetu specjalnie zjadłam kilka kostek czekolady, nauczona doświadczeniem innych, bo często słyszałam, że maluszek nie chciał się przekręcić albo spał i potem przerywano badanie, a mama musiała pospacerować i zjeść coś słodkiego, żeby maleństwo zmieniło swoje położenie. Poza tym nasze dzieciątko na poprzednich badaniach USG nie było chętne do zmiany pozycji.
Maleństwo było już ułożone główką do dołu, co do porodu może się jeszcze milion razy zmienić, ale mam nadzieję, że finalnie też tak się ułoży, bo bardzo chcę urodzić naturalnie, a przy innym położeniu zakończy się na cięciu cesarskim. Szacowana wago to 1190 g czyli w normie - ponoć wpasowuje się w samym środku normy. W aplikacjach ciążowych, które mam na telefonie podawana (średnia) waga jest nawet mniejsza, więc dzidzia ładnie rośnie.
Po przełączeniu obrazu z 2D na 3D mogliśmy zobaczyć twarzyczkę naszego maleństwa, co było cudowne. Jak to nasze dziecko zwykło, miało nóżkę na głowie ;) Widzieliśmy też jak połyka wody płodowe (czekoladka pewnie smakowała ;) ). Niesamowite jest zobaczyć kto tam w środku siedzi, chociaż odrobinę zerknąć na maleństwo, które noszę w sobie 24h na dobę. Tym bardziej, że dalej ciężko jest uwierzyć, że ja NAPRAWDĘ jestem w ciąży, że to mi się nie śni.
Poprosiliśmy też o potwierdzenie płci i okazało się, że dalej nic między nóżkami nie wyrosło i nasze maleństwo dalej pozostaje córeczką. To nawet dobrze, bo chłopcy w różowych ciuszkach nie wyglądają najlepiej ;) Chociaż wiadomo-w razie czego zrobi się szybko chłopięcą wyprawkę i nie będzie problemu :)
Po wszystkim dostaliśmy wydrukowanych kilka zdjęć, płytę ze zdjęciami i płytę z filmikiem z całego badania.

Poniżej 2 zdjęcia naszego Maleństwa:

z nóżką na głowie ;)


w czasie połykania wód płodowych ;)


Ogólnie był to dla mnie męczący tydzień, bo poza wizytami mieliśmy też w dwie niedziele nauki przedmałżeńskie (postanowiliśmy wziąć ślub Kościelny w dniu chrzcin), a będąc chora czułam się nie najlepiej. Nie miałam kiedy się porządnie wyleżeć, a nie chciałam też brać żadnych leków i leczyłam się głównie miodem z cytryną, trochę czosnkiem. Po tygodniu było już lepiej, a po dwóch całkiem przeszło. M z lekami męczył się dłużej.








sobota, 27 września 2014

24 września byliśmy u położnej. Jednak tym razem również przyjęła nas jakaś inna. Na pierwszej wizycie moja położna mówiła, ze tylko z nią będę się spotykała i ewentualnie raz może się zdarzyć jakieś zastępstwo. Teraz zaczynam się zastanawiać czy jeszcze kiedyś ją spotkam ;) bo kiedy miałam drugą wizytę w 16 tygodniu, to przyjęła mnie inna kobieta, ponieważ moja położna miała jakieś szkolenie. Tym razem w 25 tygodniu przyjęła mnie jeszcze inna, ponieważ moja położna ma urlop. Ostatnim  razem nie byłam zadowolona z zastępstwa, ale tym razem trafiła się jakaś fajniejsza pani i nie wiem czy to przypadkiem nie była jakaś główna położna.
Powiedziałam jej o tych moich bólach w szyjce. Stwierdziła, że może być to spowodowane rozciąganiem, a u drobnych kobiet jest to jeszcze bardziej odczuwalne. Jeśli te skurcze będą na tyle mocne, że będę wiła się z bólu i będą utrzymywać się dłuższy czas, to mam zgłosić się do szpitala, bo to normalne już nie jest.
Powiedziałam też o tym moim wysokim ciśnieniu i pulsie. Tylko tydzień przed wizytą jakimś cudem, tak poprostu z dnia na dzień zaczęłam mieć niskie ciśnienie. Puls też jest niższy, aczkolwiek zdarza się czasem, że skacze i jest podwyższony. Jednak w dniu wizyty ciśnienie i puls były idealne, więc nie było podstaw, żeby mnie gdzieś kierowała. Powiedziała, że najlepiej będzie jeśli zadzwonię do szpitala (na Triage) w momencie, kiedy ciśnienie czy puls będzie wysokie, żeby mogli to sprawdzić i ewentualnie coś na to zaradzić.
Zmierzyła mi macicę wyszło około 25,5 cm, więc tyle ile powinno, bo byłam akurat w 25 tygodniu + 2dni.
Kiedy chciała zmierzyć puls Malutkiej, to okazało się to niemożliwe, bo akurat szalała mi w brzuchu i nie było sposobu, żeby usłyszeć jej serduszko na więcej niż 2 sekundy, a to za krótko. Już w poczekalni czułam jak mi fika w brzuchu, a na wizycie nie miała zamiaru przerywać sobie zabawy ;) Położna stwierdziła, że mimo iż nie da rady zmierzyć pulsu, to z Małą na pewno jest wszystko w porządku, o czym świadczy jej fikanie ;)
Pytaliśmy jeszcze o szkołę rodzenia, bo nie wiedzieliśmy jak to jest, czy trzeba się samemu gdzieś zapisywać. Okazało się, że to ta położna prowadzi lekcje i teraz czeka na informację, kiedy dostanie salę na szkolenie. Jak tylko będzie znała datę to wyśle wszystkim listy ze szczegółami. Powiedziała, że będzie to albo środek października albo początek listopada.
Od teraz spotkania z położną będą częstsze. Następne mamy za 3 tygodnie (ciekawe czy spotkam w końcu swoją położną). Będzie to 28 tydzień. Wychodzi na to, że będziemy mieli w tym tygodniu sporo ciążowych spotkań, bo w 13 października wypada mi test glukozy, potem 15 położna, a 16 jesteśmy umówieni prywatnie na USG 3D/4D, na którym mam nadzieję potwierdzimy płeć.

Brzuszek mi rośnie i robi się coraz ciaśniej, skóra jest bardzo napięta, ciekawe czy będę miała rozstępy. Cały czas smaruję balsamem piersi, brzuch i uda, żeby skóra była dobrze nawilżona w tych najbardziej narażonych miejscach. Chociaż ponoć to i tak bardziej zależy od genów, jednak nic mi się szkodzi to smarowanie, a może chociaż zmniejszy trochę ilość ewentualnych rozstępów. Kilogramowo mieszczę się w normie. Przybyło mi 8 kg i myślę, że jak na moją "leżącą sytuację" to nie jest źle. Ciekawe jak będzie dalej.
Kobiety w ciąży zazwyczaj mimo tego, że wiedzą, że brzuch musi rosnąć, to czują się mniej atrakcyjne, bo robią się dużo większe niż mają w zwyczaju być. Na pewno jest mi o wiele milej, kiedy mój Mąż sam z siebie stwierdza, że ładną mam ciążę albo że tylko brzuch mi rośnie a poza tym jestem dalej taka jaka byłam. Chociaż ja wiem, że w tyłku i udach mi trochę przybyło-to miło słyszeć takie coś. Miło też wiedzieć, że dalej mu się podobam. Na tym polu nie zawodzi mnie ani trochę :)
Miło mi kiedy patrzy się na mój brzuch i widzę w jego oczach wielką radość. Kiedy idziemy ulicą złapani za rękę, a on spogląda na mnie, na brzuszek, uśmiecha się i jest taki dumny ;)


Poniżej ostatnie zestawienie:


Staram się robić zdjęcia co dwa tygodnie, w poniedziałki. Jednak w ostatni poniedziałek okazało się, że zalało nam łazienkę (i sufit w salonie). We wtorek hydraulik wymienił nam cały kibelek, bo okazało się, że muszla pękła... Wrześniowy pech nas prześladuje od kilku lat i w tym roku padło na to. Ważne, że z Malutką wszystko jest dobrze :)

Córeczka ruchowo bije codziennie rekordy. Każdego dnia jest coraz silniejsza i kopie coraz mocniej. Właściwie to prawie zawsze, kiedy spojrzę na brzuch to mi faluje albo coś się wybrzusza, coś podskakuje, a ją samą w brzuchu czuję też praktycznie bez przerwy. Najbardziej szaleje nocą, ale w ciągu dnia też zdarzają się jej takie "mocniejsze" zabawy. Na przykład w tej chwili rozpycha się niesamowicie-co czasem sprawia ból, ale nie narzekam, bo wiem, że potem będzie jeszcze gorzej ;) Jeśli będzie tak aktywna po urodzeniu, to nie mam pojęcia jak ją ogarniemy, jak za nią nadążymy ;) Ale w końcu trochę na nią czekaliśmy, to będziemy mieli zwrot z nawiązką za te wszystkie lata, kiedy pragnęliśmy biegać za swoim maleństwem ;)
Od jakiegoś tygodnia bolą mnie żebra. Bolą kiedy śpię na boku, a że w nocy śpię raz na jednym raz na drugim, to bolą obie strony. Potem w dzień ból się utrzymuje ale z czasem przechodzi. Nie wiem jak powinnam się układać, żeby nie bolało. Śpię już od kilku miesięcy z poduszką w kształcie rogala między nogami i do tej pory było w miarę dobrze, ale teraz brzuch jest już sporo większy, więc może mi jakoś na te żebra uciska kiedy leżę. Często kiedy się budzę rano to ciężko mi się ruszyć, bo boli mnie dosłownie wszystko. Na plecach oczywiście już nie powinno się spać i tak nie śpię od dawna, bo brak mi wtedy powietrza. No a spanie na brzuchu oczywiście odpada z wiadomych powodów ;)
Ogólnie jestem obolała. Brzuch bolał mnie zawsze, ale teraz jakoś bardziej. Czasem ciągnie mnie w dół tak, że mam wrażenie że Nicole mi wypadnie. Mam takie miejsca po bokach brzucha, których lekkie dotknięcie sprawia mi ból (taki z rodzaju tych, kiedy wbija się coś pod paznokieć). Możliwe, że jest tak od rozciągania.
Z jednej strony ta ciąża jest dla mnie przepięknym momentem, cudownie jest czuć ruchy dziecka, mieć je blisko siebie, tak blisko jak nigdy potem już nie będzie. Mieć świadomość, że powstaje we mnie nowe życie, coś tak niesamowitego, że aż ciężko mi w to uwierzyć, i wiem, że po porodzie będzie mi tego brakowało. Jeśli nie od razu, to na pewno, kiedy Malutka będzie stawała się coraz bardziej samodzielna, zatęsknię mocno za tą 24 godzinną bliskością jaka jest teraz. Z drugiej strony nie mogę się doczekać porodu, szczególnie w te dni, kiedy czuję się wyjątkowo źle. Chciałabym mieć ciążę już za sobą, bo od samego początku jest dosyć ciężko, do tego ciągle się martwię czy donoszę ją do końca, więc wypatruję z utęsknieniem stycznia, chociaż właściwie to bardziej grudnia, bo od 37 tygodnia ciąża jest donoszona i można spokojnie rodzić.
W każdym razie, mimo wszystkich niedogodności, bóli i złego samopoczucia jestem najszczęśliwsza i zniosę wszystko dla mojego kochanego Maleństwa. Tak długo czekałam na tą ciążę i za żadne skarby bym jej nikomu nie oddała :) Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie mi dane być w stanie błogosławionym, chociaż teraz i tak mam już wszystko czego chciałam. Mieć jedno dziecko, a nie mieć ich w ogóle, to całkiem inne życie, całkiem inny świat. Jeśli nie będziemy mogli mieć więcej dzieci, to jednak będziemy już rodzicami, będziemy mieli już swoje największe szczęście, o którym tak długo marzyliśmy, a czy będzie tych szczęść więcej, to już zadecyduje Bóg.
Do tej pory nie mogę uwierzyć, że jestem w ciąży. Chociaż ją czuję, widzę i wiem, że w niej jestem, to ciężko uwierzyć w to, że to wszystko dzieje się naprawdę. Już niewiele miałam nadziei w sobie, więc teraz to takie niesamowite uczucie, że to się wydarzyło, że jest we mnie maleńka istotka, która rośnie, rozwija się i za kilka miesięcy będę mogła tulić ją w swoich ramionach. Zdarza się, że płaczę z tego szczęścia, płaczę też, bo boję się, że je stracę. Odliczam tygodnie i dni do terminu, i kiedy będę pewna, że z Malutką wszystko jest dobrze, to odetchnę i może w końcu w to wszystko tak w pełni uwierzę.

poniedziałek, 15 września 2014

21 sierpnia byliśmy na tym wyczekanym USG połówkowym. Tym razem nie robiła mi go żadna praktykantka, więc jestem zadowolona. Dzidziuś został obejrzany z każdej strony. Widzieliśmy jego organy, ale pani dokładnie pokazała nam też jedną nóżkę potem drugą, po nich przyszła kolej na rączki. Widzieliśmy naszą kochaną małą buźkę, pielęgniarka pokazała nam z bliska usteczka i nosek. Maleństwo było dziwnie ułożone, bo obie nóżki miało praktycznie na główce i przez to było trudno wszystko sprawdzić. Najgorzej było z serduszkiem, bo Maluszek nie chciał się przekręcić, tak żeby można było zmierzyć co trzeba, martwiłam się czy wszystko jest dobrze. Pielęgniarka kazała mi się kłaść raz na jeden bok, raz na drugi, a to unosiła łóżko tak, że leżałam głową w dół albo odwrotnie, tak że nogi były niżej od głowy. Raz kazała mi zgiąć nogi w kolanach, unieść tyłek i potrząsać (takie coś robiłam kilka razy na poprzednim USG, ale też nie ruszyło Maleństwa). W końcu powiedziała, żebym poszła do łazienki zrobić siku - na godzinę przed każdym USG jest zalecane wypicie 1 litra wody, więc pęcherz jest zawsze pełny. Ja i tak na kilka minut przed wejściem do gabinetu poszłam troszkę się wysikać, bo nie wytrzymałam, ale na USG było widać, że pęcherz jest pełny i być może przyciskał troszkę dzidziusia, dlatego nie chciał się przekręcić. Ulżyło mi bardzo, bo uciskanie pełnego pęcherza sondą od USG, to bardzo nieprzyjemna sprawa. Jednak przede wszystkim udało się zmierzyć przegrody w serduszku i pani stwierdziła, że wszystko wygląda dobrze. Jedynie główka Maleństwa jest troszkę mniejsza niż powinna być, ale z tego co kiedyś słyszałam od innych mam, to często coś wychodzi za małe albo za duże, a potem wszystko się normuje, więc postanowiłam się tym nie przejmować.
Na koniec pani zapytała nas czy chcemy poznać płeć, powiedzieliśmy, że tak, a ona tylko na sekundę najechała na okolice krocza maleństwa, my nie zdążyliśmy nic dostrzec, stwierdziła, że tak jak myślała wcześniej, jest dziewczynka i zakończyła badanie. Od razu byłam przeszczęśliwa, chociaż zaskoczona, bo spodziewałam się usłyszeć, że to chłopiec. Od dawna marzyłam o córeczce i kiedy zaszłam w ciążę, cały czas twierdziłam, że to córeczka. Jednak po USG w 13 tygodniu, gdzie obojgu nam wydawało się, że widzieliśmy siusiaka, zaczęliśmy się oswajać z myślą, że będzie to synek. Tym bardziej, że u wszystkich w najbliższej rodzinie pierwsi rodzą się chłopcy. Niby powtarzaliśmy sobie, że to mogła być pępowina i śmialiśmy się tylko, że teraz wiemy na 51%, że będzie chłopiec - M powtarzał wcześniej, że się nie nastawia, ale po USG przyznał później, że trochę się przyzwyczaił już do myśli o chłopcu ;) Już nawet wybraliśmy imię dla chłopca, bo dla dziewczynek zawsze podobało nam się kilka, a chłopięce jakoś tak żadne nam szczególnie nie przypadło do gustu, więc spędziliśmy sporo czasu, żeby jakieś wybrać.
Po tym ostatnim USG wyszliśmy troszkę zszokowani. Stwierdziliśmy, że trzeba potwierdzić płeć jak będziemy mieli USG 3D/4D, bo tak na dobrą sprawę, to my nic nie widzieliśmy i nie mamy naocznego dowodu na to, że między nóżkami nie ma siusiaka tylko jest pipka, a pielęgniarka stwierdziła to tak od niechcenia na szybko. Postanowiliśmy, że dopiero po tym następnym USG zaczniemy kupować ubranka różowe czy też niebieskie, a teraz ewentualnie jakieś neutralne, żeby potem się nie okazało, że zrobimy różową wyprawkę, a wyjdzie, że to jednak chłopiec. Jednak z dnia na dzień przyzwyczajaliśmy się coraz bardziej, że w brzuszku jest córeczka. Zastanawialiśmy się nad imieniem, bo jak co do czego przyszło, to nie wiedzieliśmy, które dziewczęce wybrać, a chcieliśmy zwracać się do Maleństwa po imieniu. Już od dawna, chyba jeszcze zanim zaczęliśmy starać się o dziecko, mówiłam, że dam córce na imię Nicole. Potem zaczęliśmy się starać i cały czas towarzyszyło mi to imię. Jakiś czas później bardzo zapragnęłam córki i oczywiście jak córki to koniecznie o imieniu Nicole. Wiadomo synka kochałabym równie mocno, bo też bym chciała go mieć, jak nie pierwszego to drugiego z kolei, na samych synów czy same córki też bym się nie obraziła, wszystkich kochałabym tak samo, byle tylko pojawili się na świecie, a ja pokocham ich najmocniej jak tylko potrafię. Wracając do imienia. Podobało mi się na tyle, że zaczęłam używać go jako nick i w końcu kiedy zakładałam bloga kulinarnego zapytana w formularzu o nazwę, niewiele się zastanawiając wpisałam Nikol od Kuchni. Dlatego teraz mieliśmy dylemat czy jednak nie dać córeczce innego imienia, bo do tej pory to ja byłam Nikol, M czasem mnie tak nazywał. Przez cały okres starań przewijały się różne imiona dziewczęce. Podobały mi się na przykład Nadia, Lily czy Chloe. Na początku ciąży przypadło mi do gustu imię Emily, więc zastanawiałam się nad Emily Nicole, żeby te Nicole jednak było chociaż jako drugie, ale w końcu doszliśmy do tego, że skoro już tak długo marzę o córeczce i zawsze chciałam dać jej na imię Nicole, to teraz, kiedy to marzenie mi się spełnia czemu mam nazwać ją inaczej. Więc będzie Nicole. Oczywiście M to imię też się bardzo podobało-nie żebym na niego nalegała, bo zawsze oboje je lubiliśmy. Właściwie to chyba jedyne, które oboje tak bardzo polubiliśmy. Dalej zastanawiamy się jeszcze nad drugim imieniem. Chcielibyśmy jakieś polskie, w razie gdyby córka wróciła kiedyś do polski i chciała używać imienia pisanego typowo po polsku, a z drugiej strony, żeby było też łatwe w języku angielskim. Ciekawe czy coś nam z tego wyjdzie.




Dzisiaj skończyliśmy 24 tydzień. Od USG minęło prawie 4 tygodnie, a my już dawno zdążyliśmy przyzwyczaić się, że w brzuszku jest córeczka, nasza mała księżniczka o imieniu Nicole. Jednak z tyłu głowy ciągle siedzi niepewność co wyjdzie na następnym USG, bo jednak kupiliśmy już trochę różowych ciuszków... Jakoś tak trudno w dzisiejszych czasach kupić coś neutralnego dla niemowlaka. W sklepach zazwyczaj jest dział dla chłopców, w którym przeważa niebieski i dziewczęcy z różem, a neutralne ciuszki to zazwyczaj pięć rzeczy na krzyż, które w dodatku nigdy nie zachęcają do kupna, a przebierać nie ma w czym. Do tego zazwyczaj już nie ma małych rozmiarów. Dlatego w większości przypadków wychodzimy z pustymi rękami. M czasem się dziwi, że ja nie chcę nic kupić, bo przecież teraz w końcu mogę (kiedyś dział dziecięcy omijaliśmy z daleka), jednak nie chcę nakupić samych typowo dziewczęcych ubranek.
Dwa tygodnie temu M miał tydzień "urlopu" i udało mu się ogarnąć w końcu mały pokoik, Na sam koniec poskręcał mebelki dla Maleństwa. Pokoju nie musieliśmy malować. Rok temu latem pomalowaliśmy go z myślą, żeby pasował do pokoju komputerowego, a ewentualnie gdyby zdarzył się cud, to żeby mógł zmienić się w dziecięcy pokoik. Wybraliśmy kolor limonkowy, żeby mógł być i dla chłopca i dla dziewczynki. Potem kiedyś dla starszego dziecka można wybrać bardziej dziewczęcy czy chłopięcy kolor.
Może się wydawać, że trochę wcześnie na te meble, ale mamy jeszcze w domu trochę innych rzeczy do porobienia, do skończenia przed porodem, bo nasz dom od kilku miesięcy to jeden wielki plac remontowy. Teraz chociaż ten pokoik jest z głowy i można odetchnąć. Oczywiście jeszcze nie wszystko mamy. Trzeba kupić materac do łóżeczka, przewijak, potem jakieś pościele itd., ale te większe rzeczy są już z głowy, już nie musimy szukać, wybierać, zastanawiać się, bo to też było wielkie wyzwanie.

Córeczka rozkopuje się coraz bardziej, z każdym dniem jej ruchy są coraz mocniejsze. Od jakiegoś tygodnia zdarza mi się czasem nawet podskakiwać, bo potrafi już nieźle przyłożyć i tak jakoś odruchowo chciałoby się zrobić unik, a tu się nie da ;)
Kiedy leżę na boku (przeważnie lewym - na tym sypiam od początku ciąży, bo ponoć najlepiej i właściwie jest mi najwygodniej), to skacze sobie nóżkami po łóżku. Odbija się i uderza główką w mój drugi bok, więc brzuch jest rozpychany na obie strony. Ogólnie to czuję ją prawie całe dnie, nie ważne czy leżę, siedzę czy chodzę. Jednak w nocy szczególnie wariuje. Ciekawa jestem czy będzie tak bardzo aktywna po porodzie, troszkę się tego z M obawiamy ;) Moja mama mówiła mi, że mnie mało czuła w brzuchu. Czasem nawet przez kilka dni w ogóle i martwiła się czy jeszcze żyję-z tego co pamiętam to byłam spokojnym dzieckiem i tak mi zostało-ciekawe czy ma to jakiś związek, bo jeśli tak, to córcia będzie nam tu nieźle szaleć. Jak ją czasem najdzie to brzuch skacze mi z każdej strony ;) Szkoda, że nie mogę zobaczyć tego co tam wyprawia. M zdarzyło się oberwać w zęby jak całował brzuszek ;) Oczywiście był przeszczęśliwy :)

Ja przez jakiś czas czułam się lepiej. Nie robiło mi się już słabo kiedy stałam, ale teraz to wróciło i znowu jak gotuję obiad, to muszę się kłaść. Wcześniej ciśnienie miałam w normie, a od jakiegoś miesiąca coraz częściej jest wysokie, ostatnio już codziennie. Tętno też ciągle mam w okolicach 100, zazwyczaj powyżej. Najgorzej jest jak mam ten wysoki puls, bo ciężko mi oddychać i bardzo źle się czuję. Chyba przez to nie mogę spać. Wcześniej kładłam się spać i budziłam czasem o 4, czasem o 5 rano, ale byłam wyspana i ewentualnie potem dosypiałam sobie w dzień na kanapie. Ostatnio budzę się jeszcze wcześniej i mimo, że bardzo chce mi się spać to nie mogę już usnąć. Czuję się jak na kacu albo jakbym była chora, czasem boli mnie głowa. Wczoraj nawet nie mogłam usnąć, tzn usnęłam na jakieś 15 minut, kiedy M czytał bajkę Nicolci i kiedy sam już układał się do snu, to ja się obudziłam i nie mogłam usnąć aż do 4. Cały czas szybko waliło mi serce i brakowało mi powietrza, gdyby nie to, to pewnie smacznie bym spała. Za półtora tygodnia mam spotkanie z położną, ciekawe czy coś mi na to zaradzi. Kiedyś zapisała mnie na wizytę w szpitalu, bo mówiłam jej, że przed ciążą miałam wysokie ciśnienie. Akurat na diecie mi się unormowało i w ciąży też było w normie, więc stwierdzili, że jak wszystko jest ok, to nie ma potrzeby się spotykać-może skieruje mnie tam jeszcze raz. Wiem, że wysokie ciśnienie jest groźne dla dziecka, może prowadzić też do przedwczesnego porodu, więc bardzo mnie to martwi.


czwartek, 14 sierpnia 2014

2 sierpnia przyszedł list z wynikami. Ryzyko zespołu Downa wynosi 1 do 787, ponoć jest to niskie ryzyko, ale i tak jak dla mnie szanse są dosyć spore. Z tego co czytałam w internecie statystycznie u kobiety w wieku 25 lat ryzyko urodzenia dziecka z Syndromem Downa wynosi 1 do 1250. Przedział, w którym ja jestem odpowiada bardziej kobiecie 32 letniej. Jednak to też są wyniki samej krwi. Niektóre dziewczyny na forum pisały, że ich lekarze twierdzą, że badania krwi są mało ważne i tak naprawdę są tylko dodatkiem do badania podczas USG, kiedy mierzy się fałd szyjny. Mimo wszystko mam nadzieję, że nasze Maleństwo jest zdrowe. Wiadomo, że będziemy je kochać bez względu na wszystko, ale nikt przecież nie chce cierpienia dla swojego dziecka.

7 sierpnia (18 tydzień + 3 dzień ciąży) drugi dzień miałam mocne skurcze i to takie bez przerwy. Do tego napinała mi się macica (wcześniej też mi się czasem napinała, ale nie tak bardzo). Po południu M dzwonił do położnej, ale u niej odezwała się tylko poczta głosowa. Zadzwonił, więc do szpitala na numer podany na karcie ciąży (oddział Triage przy porodówce). Powiedział co się dzieje, pani wysłuchała i stwierdziła, żebyśmy przyjechali do szpitala. M miał iść do pracy na 2 zmianę, ale zadzwonił i powiedział, że jedzie ze mną do szpitala, i że przyjdzie jak tylko wróci.
Na miejscu okazało się, że w poczekalni czeka trochę osób, pani w recepcji kazała usiąść i czekać, jednak przez godzinę nikogo z poczekalni nawet nie poprosili. Jakoś po półtorej godziny, dziewczyna, która była pierwsza w kolejce, zaczęła się upominać i w końcu ją poprosili do środka. Jednak potem dalej cisza. Kolejna dziewczyna też zaczęła się upominać i ją w końcu też zawołali. Niedługo po niej zawołali i nas. Zaprowadzili nas do sali z 7 łóżkami, pielęgniarka zmierzyła mi ciśnienie, kazała dać próbkę moczu i powiedziała, że położna zaraz przyjdzie. Położna wypytała o co chodzi, posłuchała serduszka Maleństwa i powiedziała, że idzie porozmawiać z lekarzem, który stwierdzi czy potrzebuje mnie oglądać. Było jakoś koło 15. Po jakimś czasie przyszła z tabletkami do połknięcia (wtedy nie wiedziałam co to, ale potem w karcie ciąży doczytałam, że były to 2 tabletki Cocodamolu). Powiedziała, że jeśli ból przejdzie, to wyślą mnie do domu, a jeśli nie to że zobaczy mnie lekarz. Ból nie chciał przejść, po jakiejś godzinie zelżał (skurcze były, ale dużo rzadziej) jednak tylko na 15 minut i znowu było to samo. Położna przychodziła jeszcze kilka razy dopytując czy ból przechodzi i zawsze mówiła, że za chwilkę przyjdzie lekarz. Już przestawałam wierzyć, że kiedyś się zjawi. Oboje z M byliśmy już bardzo głodni, bo od obiadu minęło parę godzin i nadeszła godzina, w której jadamy kolację. W końcu jedna z pielęgniarek przywiozła do mojego łóżka USG, podłączyła do prądu i powiedziała, że sprzęt musi się "rozgrzać", i że za chwilę przyjdzie lekarz, żeby mi to USG zrobić. Ucieszyłam się, że zobaczę Maluszka, pomyślałam, że może nawet uda mi się dostrzec jego płeć. Poza tym, że leżałam na łóżku, to ciągle kursowałam do toalety robić siku. Po powrocie z jednej z takich wypraw okazało się, że USG zostało zabrane, żeby zbadać jakąś inną mamę. Jednak w końcu było słychać, że na sali zjawił się lekarz (wszystkie łóżka były poprzesłaniane zasłonkami). Jak się okazało, te USG zostało zabrane do dziewczyny, która była już na oddziale przede mną i to sporo dłużej, bo kiedy przyjechaliśmy, to jej już w poczekalni nie było-ta to dopiero się naczekała na lekarza. USG wróciło do mnie. W końcu około godziny 20 lekarz zjawił się i u mnie. Przy wszystkim była obecna również położna. Wypytał co i jak, po czym przystąpił do badania USG (przez brzuch). Wcześniej widziałam, że sprzęt jest już sędziwy, jednak zdałam sobie sprawę z tego jak bardzo, dopiero wtedy, kiedy badanie się rozpoczęło. Nawet nie wiem jak bardzo bym się starała, nie byłam w stanie dostrzec na monitorze jakiegoś kształtu, który przypominałby choć trochę naszego Maluszka (wszystkie wcześniejsze USG mieliśmy na nowym sprzęcie i wszystko było tak wyraźne, że nie trzeba było nic wypatrywać). Jedyne co dostrzegłam to bijące serduszko. M też nie zdołał dostrzec nic więcej. Jednak ważne, żeby lekarz widział co trzeba. On uwagę poświęcił nie tyle Maluszkowi co ilości wód płodowych i powiedział, że ilość jest prawidłowa. Po wszystkim stwierdził, że chciałby mnie jeszcze zbadać, żeby zobaczyć szyjkę macicy. Poszedł dając mi chwilę na przygotowanie i w końcu zbadał (bardzo liczyłam na to badanie od samego przyjazdu do szpitala-chociaż do przyjemnych nie należy). Powiedział, że szyjka jest długa i zamknięta, co mnie bardzo ucieszyło, bo już od dawna się tym martwiłam. Stwierdził, że bóle mogę mieć od tego, że zwolniła mi się przemiana materii przez hormony ciążowe i przepisze mi syrop na "miękką kupkę"... Ja oczywiście wiem swoje i wiem, że czuję macicę, a nie jelita - nie słyszałam np o jelitach w pipce, a to tam często mnie łapią skurcze (w szyjce). Jednak postanowiłam dać szansę temu syropowi, kto wie może pomoże. Po 20 wypisali mnie do domu. M już nie pojechał do pracy, bo w domu byliśmy około 21, a on miał pracę kończyć o 22:30, więc bez sensu, żeby jeszcze jechał. Na drugi dzień M kupił mi syrop i zaczęłam go brać. Zalecono mi 2 razy dziennie po 10 ml czyli dawka dla 6 letniego dziecka. Dawka dla dorosłego to 30-50 ml 3 razy dziennie, ale wiadomo ja jestem w ciąży. Po syropie bolał mnie brzuch, ciągle się coś przewracało i bulgotało, powróciły mi okropne wzdęcia, które mnie męczyły we wcześniejszych tygodniach ciąży. Do tego, żeby było śmieszniej przez 4 dni byłam tylko raz w toalecie. W końcu postanowiłam ten syrop odstawić, bo to po nim zaczęły mi się dopiero problemy żołądkowe. Jak go odstawiłam, to w toalecie bywam już normalnie...
Jako, że na skurcze nic nie dostałam, postanowiłam brać więcej magnezu. No-spy nie biorę już od dawna, bo ona mi na te bóle nic nie pomagała, więc po co truć Maluszka. Innych przeciwbólowych też nie biorę, bo nawet jeśli by przyniosły jakąś ulgę, to przecież tylko mi, a Maluszkowi mogłyby zaszkodzić. Mam nadzieję, że moje leżenie pomoże i Maleństwo zostanie w brzuszku aż do terminu. Chociaż teraz myślę sobie żeby chociaż do grudnia dotrwać-to i tak jeszcze dużo czasu, ale przynajmniej Dzidziuś miałby szanse na przeżycie, bo aktualnie jeszcze ich nie ma i bardzo się tym martwię.
Maleństwo jest coraz bardziej aktywne, zdarzają się dni, że czuję jego ruchy prawie cały czas. Trochę jestem zaskoczona, że tak wcześnie zaczęłam go czuć. Czasem czytam, że dziewczyny w 19 tygodniu jeszcze wyczekują pierwszych ruchów, a u mnie było je już widać na brzuchu w 16 tygodniu. Teraz w 19 są już bardzo wyraźne. Uwielbiam wpatrywać się w mój brzuch, każdy ruch to dla mnie ogromne szczęście. M się śmieje, że mam nowe hobby i siedzę godzinami patrząc się na brzuch ;) Przynajmniej mam jakieś zajęcie, bo przecież i tak ciągle leżę, a to strasznie nudne. Ktoś sobie czasem pewnie myśli "ale super by było leżeć całymi dniami i nic nie robić", to niech położy się na kilka miesięcy i zobaczy jak to fajnie - gwarantuję zmianę zdania bardzo szybko. Ja oczywiście wstaję zrobić obiad, wstawić pranie czy zmywarkę (no chyba, że bardzo źle się czuję to nie), ale 95% doby dalej spędzam leżąc-w nocy w łóżku, a w dzień na kanapie.
Dalej kiedy wstaję często robi mi się słabo, muszę się wtedy szybko położyć i dlatego obiady robię na raty. Raz kiedy byłam w kuchni i zrobiło mi się tak niedobrze (słabo, cała się trzęsę, serce mi wali jak oszalałe i trudno mi złapać oddech), to postanowiłam zmierzyć sobie ciśnienie, bo pomyślałam, że to może tu jest problem. Okazało się, że ciśnienie jest normalne, ale za to puls wyszedł mi 148! Czyli 2 razy wyższy niż powinien. Kobiety w ciąży mogą mieć wyższy puls z powodu większej ilości krwi w organizmie, ale powiedzmy, że tak do 90. Ja nawet kiedy ćwiczyłam i to tak dając z siebie wszystko, to nigdy w życiu nie miałam tak wysokiego pulsu. Nie mam pojęcia jaka może być przyczyna. Jak byliśmy w szpitalu, to mówiliśmy o tym położnej, powiedziała, że przekaże lekarzowi. Sami też mieliśmy zamiar go o to dopytać, ale jak już był, to całkiem wyleciało nam to z głowy. Byliśmy zmęczeni, głodni, do tego zamieszanie z badaniem i całkiem zapomnieliśmy, a położna raczej też nie przekazała tego lekarzowi, bo w karcie ciąży nie było o tym żadnej wzmianki.
Za tydzień czyli 21 sierpnia mamy badanie USG połówkowe. Nie mogę się doczekać. W końcu zobaczymy naszego Maluszka i to już tyle większego od poprzedniego USG w 13 tygodniu. Wtedy miał 6.71 cm (od główki do pupci), a teraz ma około 15 cm. Mam nadzieję, że jest zdrowy, że wszystko dobrze się rozwija.
Śledzę ciążę tydzień po tygodniu oglądając filmiki i czytając cóż w jakim tygodniu rozwija się u naszego Maleństwa. Pamiętam jak na początku był rozmiaru ziarnka maku i nie ważył nawet jednego grama. Gram osiągnął w 8 tygodniu będąc wielkości maliny, a teraz w 19 tygodniu rozmiarem przypomina grapefruit i waży około 240 gram. W 20 tygodniu czyli już za 4 dni od główki do stópek będzie mierzyć około 25 cm i ważyć 300 gram.
Ciekawe czy Maluszek wie jak mocno go z tatusiem kochamy i jak bardzo na niego czekamy. Chyba każdy by chciał być tak upragnionym dzieckiem jakim jest nasze Maleństwo. Tatuś mówi mu jak bardzo go kocha, całuje brzuszek i czasem czyta mu bajeczki na dobranoc. Wieczorami wypatruje razem ze mną ruchów na brzuchu, których teraz już nie sposób przegapić albo kładzie dłoń na brzuchu, żeby poczuć kopniaczki i wiercenie Maleństwa razem ze mną.

Mój brzuszek jest coraz bardziej pokaźny. Na początku ciąży wystrzelił dość szybko, potem w 15 tygodniu przystopował, waga też trzymała się pomiędzy 53-53,5 kg (3-3,5 na plusie) do 18 tygodnia, a teraz w 19 nagle podskoczyła i z każdym dniem rośnie chociaż jem tak samo jak wcześniej. Dwa dni temu było 54.6, a dzisiaj rano ważyłam już 54.9 i brzuszek oczywiście też ruszył. Trochę mnie ta waga przeraziła, ale z aplikacji ciążowej, którą mam na telefonie wynika, że w tym tygodniu waga w normie to 4 do 6 kg na plusie, więc się wpasowuję po środku.

A tu moje małe zestawienie:

wtorek, 29 lipca 2014

23 lipca byliśmy na wizycie u położnej. Chociaż oczywiście z moim szczęściem wyszło tak, że akurat w tym tygodniu jej nie było i mieliśmy zastępstwo z jakąś inną panią.
Od jakiegoś czasu bóle w macicy się nasiliły. Szczególnie niepokoi mnie ból, a właściwie skurcze, które odczuwam tak jakby w szyjce. Czasem są tak silne, że nogi się pode mną uginają - nawet jak leżę. Oczywiście nie jest to też tak, że raz na jakiś czas mnie zaboli, tylko przez cały dzień co chwilę taki skurcz mam. Wiem, że bóle w ciąży to ponoć coś normalnego (chociaż nie każda kobieta ich doświadcza), jednak ten ból w szyjce mnie niepokoi, bo skąd mam wiedzieć czy to akurat szyjka mi się nie skraca, a na takie coś jest zdecydowanie za wcześnie. Nie chcę stracić naszego Maleństwa :(
Ta pani, z którą mieliśmy wizytę (nawet nie wiem czy to była położna) powiedziała, że to na pewno od rozciągania macicy i kazała zacząć się przejmować jak zacznę krwawić... Jakaż szkoda, że w UK nie wykonuje się badań ginekologicznych w trakcie ciąży, jedynie 2 USG i kilka spotkań z położną. Oczywiście wiadomo - po co tam grzebać jak nie trzeba, ale jak jest coś niepokojącego, to przydałoby się zerknąć. Jeśli nie dzieje się nic złego, to chociaż zaoszczędziłoby mi to stresu. Bo to nie chodzi o to, że mi ten ból przeszkadza - ja zniosę wszystko, tylko martwię się o Maleństwo.
Pani pobrała mi też krew, żeby zbadać prawdopodobieństwo Zespołu Downa. Mamy czekać 10-14 dni na list z wynikami - jeśli będą dobre to taki dostaniemy, jeśli złe, to ma się z nami skontaktować położna. Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
Jakoś od 15 tygodnia czuję coś w brzuchu, ale wiedząc, że ruchy dziecka można pomylić z przemieszczaniem w jelitach, nie byłam pewna co tak właściwie czuję. Jednak w 16 tygodniu, kiedy podsłuchiwałam serduszko Maleństwa, słyszałam też jego ruchy (im jest większy tym więcej ich słychać-a z tego co słychać to straszny rozrabiaka ;))) ), zdałam sobie sprawę, że czuję to co słyszę, a na dodatek maluszek obdarzył mnie dwoma solidniejszymi kopniaczkami, które widziałam na brzuchu ;) Teraz już jestem pewna, że to on. Od tamtej pory czuję Maleństwo już coraz częściej i wyraźniej. Często wypatruję ruchów na podbrzuszu i przeogromnie się cieszę, kiedy je widzę. To niesamowite uczucie ;)
Aktualnie mamy 17 tydzień i 1 dzień. Jakoś w okolicach 20 tygodnia mamy mieć USG, na którym może poznamy również płeć Maleństwa. Oczywiście najważniejsze, żeby było zdrowe, żeby wszystkie narządy dobrze się rozwijały, ale chciałabym też wiedzieć czy jest dziewczynką czy chłopcem. Mam przeczucie, że może być chłopcem, ale to się okaże. Po 20 tygodniu planujemy powoli zacząć robić zakupy, trzeba kupić meble do pokoiku i całą wyprawkę. Z jednej strony wyczekuję tego, a z drugiej przeraża mnie ogrom rzeczy które trzeba kupić, i to że pokoik aktualnie jest jeszcze zagracony, bo służył nam jako składzik w czasie remontu.

poniedziałek, 7 lipca 2014

30 czerwca byliśmy na USG. Uczucie podekscytowania mieszało się ze strachem czy wszystko z Maluszkiem jest dobrze. Badanie miało nam powiedzieć czy dzieciątko jest zdrowe, czy jest prawdopodobieństwo Zespołu Downa.
Okazało się, że trafiliśmy na praktykantkę i doświadczona pielęgniarka tylko przyglądała się badaniu. Na monitorze ujrzeliśmy naszego Maluszka, przecudnego Maluszka, który wierzgał nóżkami, machał rączkami, a czasem nawet podskakiwał ;) Przecudowne uczucie ;) Takiego jeszcze go nie widzieliśmy, już wygląda jak mały człowieczek. Niestety mimo potrząsania brzuchem, Maleństwo nie chciało się ułożyć tak, żeby można mu było zmierzyć grubość skóry na karku do badania prawdopodobieństwa Zespołu Downa. W trakcie badania kiedy praktykantka próbowała zajść Maluszka z różnych stron mieliśmy okazję zobaczyć główkę od góry, plecki i nóżki od dołu. Kiedy tak było widać krocze maluszka wydawało mi się, że zauważyłam siusiaka, ale była to chwila, więc nie byłam pewna. Poza tym na tak wczesnym etapie nie spodziewałam się dostrzec tam czegokolwiek. Okazało się, że rozmiar Maluszka (6.71 cm)  odpowiada 13 tygodniowi ciąży, czyli dni, które poprzednie USG odejmowały, teraz się dodały (zgodnie z ostatnim badaniem wychodziło, że jestem w 12 tygodniu 3 dniu ciąży). Termin porodu, to 5 stycznia 2015. Torbiel zmniejszył się o połowę, ma teraz trochę ponad 2 cm. Tym razem było widać już jajnik, bo poprzednim razem torbiel przesłaniał go całego.
Ponieważ nie udało się zmierzyć przezierności karkowej, dostałam jeszcze dodatkowe badania krwi, poza tymi, które miały być wykonane. Jednak te ma być zrobione dopiero w 16 tc. Kiedy czekaliśmy w poczekalni aż zawołają mnie do pobrania krwi i ważenia, powiedziałam M co widziałam między nóżkami naszego Maleństwa, powiedział, że widział to samo ;) Jednak wiemy, że to nie musiał być wcale siusiak, tylko na przykład pępowina, ale śmiejemy się, że teraz na 51% wiemy, że będzie chłopak ;) A biorąc pod uwagę, że u wszystkich w najbliższej rodzinie z mojej strony i ze strony M, pierwsi rodzą się chłopcy, to jest całkiem prawdopodobne, że u nas będzie tak samo.
Po powrocie do domu postanowiliśmy poinformować rodzinę, tak jak zakładaliśmy już od jakiegoś czasu. M zadzwonił do taty, który się ucieszył. Potem do mamy, której powiedział, że wysyła jej zdjęcie naszego wyremontowanego salonu, a wysłał zdjęcie Maleństwa. Popłakała się. U mamy była siostra M, więc też się dowiedziała. Ja wysłałam zdjęcie SMS-em do siostry z informacją, że zostanie ciocią. Oddzwoniła i bardzo się ucieszyła. Też trochę nie dowierzała jak poprzednicy. Przyznam, że było mi trochę ciężko ją poinformować, bo wiem o jej stracie i bałam się, że zrobi się jej przykro. Jednak jest już z nią lepiej. Mówiła, że może nawet wkrótce też się zdecydują na drugie dziecko. Fajnie byłoby mieć dzieci w podobnym wieku. M później wysłał jeszcze SMS-y z informacją do braci. Po tym wszystkim czułam się jakoś dziwnie, bo do tej pory nie wiedział nikt, a teraz wiedziało już tyle osób. Jednak w końcu kiedyś i tak by się musieli dowiedzieć. Mam tylko nadzieję, że wszystko z maluszkiem będzie dobrze i urodzi się zdrowy w terminie.

Tutaj nasze kochane Maleństwo ;)

Maluszek w 13 tygodniu ciąży

3 lipca mieliśmy wizytę w szpitalu w Cheltenham. Jednak nie mieliśmy zielonego pojęcia po co ma ona być, ponieważ w liście napisali tylko miejsce, datę i czas. Kiedy M dzwonił do recepcji, to też kobieta nic nie wiedziała. Na miejscu w recepcji pani wzięła od nas "pomarańczową kartę ciążową", dała próbkę na mocz i pokierowała do drugiej recepcji gdzie robią USG. Tam kobieta się zdziwiła, bo ja przecież miałam już USG 3 dni wcześniej w Gloucester. Zawołała jakąś pielęgniarkę, ta zaprowadziła nas z powrotem do pierwszej recepcji i tam pani stwierdziła, że rzeczywiście, ja mam mieć wizytę w Klinice, a nie USG. Kazała usiąść i czekać. Cały czas piłam wodę, bo nie chciało mi się siku, a pani w recepcji twardo twierdziła, że mimo iż w Cheltenham badali mi mocz, to tutaj też muszą. W końcu pielęgniarka zawołała nas do gabinetu. Przejrzała pomarańczową książkę, posprawdzała co i jak wyszło na poniedziałkowej wizycie. Zmierzyła mi ciśnienie i powiedziała, że pobierze mi jeszcze krew do kilku badań, ale zerknęła do książki i okazało się, że te wszystkie badania już miałam. Powiedziała, że w takim razie nie wie po co jest ta moja wizyta i poszła zawołać doktorkę. Ta też mówi, że wszystko co trzeba było zrobione w tym drugim szpitalu w poniedziałek. Powiedziała, że skoro torbiel się zmniejsza, a ciśnienie mam w normie, to moją ciążę można prowadzić normalnie i już nie musimy się spotykać-dopiero gdyby działo się coś złego. Więc tylko niepotrzebnie tam jechaliśmy. W tym szpitalu będę miała dopiero w 28 tygodniu badanie glukozy, bo mam PCOS i zwiększone ryzyko cukrzycy ciążowej.

niedziela, 29 czerwca 2014

Co kilka dni podsłuchujemy Maluszka. Przy plamieniach i bólach w podbrzuszu jest to dla mnie zbawienne. Można by pomyśleć, że detektor pulsu to niepotrzebny kaprys, zbędny gadżet, ale ja dzięki niemu jestem o wiele spokojniejsza. Nie wyobrażam sobie jak mocno byłabym zestresowana nie wiedząc czy Maleństwo jest jeszcze z nami. Teraz, w dzień, w którym sprawdzam puls jestem spokojna, a z każdym dniem coraz bardziej się niepokoję, aż do dnia kolejnego podsłuchiwania (staram się nie robić tego zbyt często). Gdyby tego nie było, to cały czas żyłabym w stresie.
Za każdym razem serduszko słychać mocniej i wyraźniej. Na początku musiałam mocno przyciskać detektor do brzucha i trochę poszukać maluszka. 23 czerwca w Dzień Ojca specjalnie dla tatusia postanowiliśmy podsłuchać Maluszka. Zawsze się obawiam, że nie usłyszę bicia serca i kiedy długo go szukam to się mocno stresuję (jednak nigdy nie szukałam dłużej niż 5 minut). Tym razem od razu po przyłożeniu dopplera do brzucha usłyszeliśmy serduszko naszego Maleństwa ;) Pomyślałam, że to przypadek, ale 27 czerwca w 12 tygodniu ciąży było tak samo, a serduszko biło tak mocno jak nigdy. Nie muszę też już tak mocno dociskać dopplera. Maluszek rośnie, a my jesteśmy przeszczęśliwi.
30 czerwca mamy USG z badaniami prenatalnymi. Mam nadzieję, że z Maleństwem wszystko dobrze, że ma wszystkie narządy, że jest zdrowe. Będziemy mieć też badanie na Zespół Downa, ale na wyniki czeka się 10-14 dni. Zdjęcia będzie można kupić za 5 funtów, więc się cieszę, bo będę mogła w końcu zerkać na moje Maleństwo, kiedy tylko najdzie mnie ochota.
W 11 tygodniu zaczęłam po trochu gotować, bo czuję się lepiej. W końcu możemy zjeść coś normalnego :) Jednak gotuję na raty, bo momentalnie robi mi się niedobrze, słabo i zaczynam się trząść. Muszę się wtedy szybko położyć i po jakimś czasie czuję się trochę lepiej. Chociaż bywają jeszcze dni, że cały czas źle się czuję. Mimo wszystko jest o wiele lepiej niż w poprzednich tygodniach. W 11 tygodniu pierwszy raz wyszłam z domu! Pojechałam z M na zakupy, chociaż przyznam, że była to trochę męczarnia, musiałam kucać co jakiś czas, bo źle się czułam. Jednak cieszę się, że wyszłam, bo ciągłe leżenie w domu stało się już trochę dokuczliwe-tęsknię za świeżym powietrzem. Dalej jednak moją największą codzienną aktywnością jest robienie obiadów, resztę dnia leżę i na razie to się nie zmieni. Plamienia mam dalej i ostatnio jakoś bardziej dokuczają mi jajniki. Zazwyczaj jest tak, że jak boli mnie lewy jajnik, to boli przez cały dzień, jak prawy, to też cały dzień, czasem czuję ból po środku podbrzusza i też jest tak, że boli cały dzień. Bół w podbrzuszu, to bardziej coś takiego jakby mi ktoś wbijał wielką igłę w macicę - nie wiem może akurat to w ciąży jest normalne, może coś się rozciąga? Praktycznie codziennie albo co drugi dzień boli mnie coś innego. Martwi mnie to. Pamiętam jak na początku ciąży bolał mnie ciągle lewy jajnik, wtedy martwiłam się czy to nie ciąża pozamaciczna w lewym jajowodzie, ale jak się potem okazało, to widocznie rósł mi ten torbiel. Zobaczymy jutro na USG co się dzieje na tych jajnikach, boję się trochę czy przypadkiem na prawym coś mi się nie urosło. Mam nadzieję, że ten torbiel na lewym nie jest większy niż był.
W okolicach 8 tygodnia miałam trochę ochotę na słodkie i trochę sobie pojadłam - szczególnie drożdżówek. Jednak ostatnio słodycze mnie jakoś nie kręcą, mam smak na wytrawne rzeczy, właściwie, to mogłabym jeść same mięso. I jem go dosyć dużo-zdecydowanie więcej niż jadałam przed ciążą. Do tego bardziej mam ochotę na wieprzowinę czy wołowinę niż na drób (a zawsze w mojej diecie drób przeważał). M się śmieje, że jakiegoś koksa w sobie noszę - tylko co jeśli to dziewczynka? ;)
Chyba przede wszystkim z powodu mojego ciągłego leżenia, mogę już pochwalić się brzuszkiem. Przyznam, że aż mi wstyd iść jutro na te USG, bo wyglądam jakbym była w bardziej zaawansowanej ciąży ;) U niektórych na tym etapie jeszcze nic nie widać, a ja jeszcze jak coś zjem, a zawsze po zjedzeniu jestem mocno wzdęta, to wyglądam jakbym była co najmniej w 5 miesiącu ciąży ;) M mnie pociesza, że przecież są kobiety, które nawet bez ciąży mają takie brzuchy, więc nie powinnam się wstydzić. Sama też się trochę pocieszam oglądając zdjęcia w google, bo owszem jest sporo dziewczyn, u których nic nie widać, ale zdecydowanie więcej jest tych, które mają już widoczne brzuszki na tym etapie ciąży-niektóre nawet bardziej niż ja.
Ostatnio zamówiłam sobie 3 pary ciążowych legginsów, bo zawsze nosiłam obcisłe spodnie i już jest mi w nich bardzo niewygodnie. Chyba jakiś tydzień przed tym jak się dowiedziałam o ciąży, byliśmy na zakupach i kupiłam sobie 3 pary mniejszych o 1 rozmiar spodni, bo na diecie się pomniejszyłam-teraz będą czekać, aż powrócę do swojej wagi po ciąży - bo powrócę prawda? ;)
Mam zdjęcie zrobione w 10 tygodniu i 4 dniu ciąży. Aktualnego nie mam. Chciałam zrobić w 12 tygodniu, ale nie trafił się jeszcze dzień, w którym po przebudzeniu nie byłabym wzdęta.

10 tydzień 4 dzień ciąży

Poza brzuchem rosną mi też piersi. Kiedy ćwiczyłam, to mierzyłam się co miesiąc, więc mam porównanie. Od końca kwietnia do początku czerwca przybyło mi 5 cm w biuście (M żartobliwie nazywa mnie Pamelą ;) ). To piękne jak piersi się zmieniają - naprawdę. Tak bardzo wyczekuję chwili, w której będę mogła nimi karmić moje Maleństwo. Zawsze wiedziałam, że będę karmiła, ale w ciąży przerodziło się to w takie mocne pragnienie, którego się nie spodziewałam. Wiem, że początki będą trudne i bolesne, ale mam nadzieję, że się uda.
Jak widać zdarza mi się już wybiegać myślami w przyszłość, jednak dalej bardzo się tego boję, bo nic nie jest pewne, ale trzeba mieć nadzieję, że będzie dobrze. To byłoby niesamowite zostać rodzicami (poniekąd już jesteśmy, ale chodzi mi o bardziej namacalne rodzicielstwo), przyglądać się jak nasze Maleństwo rośnie, jak się rozwija, poświęcać mu całego siebie. Wiem, że rodzicielstwo, to nie tylko uśmiechy, słodkie gaworzenie i sielanka, ale jestem przygotowana na wszystkie jego uroki. Czekam na te nieprzespane noce, na momenty, w których nie będę wiedziała czemu płacze, na humory, na wszystkie trudy. Zrobię wszystko, żeby być najlepszym rodzicem jakim potrafię i mam nadzieję, że rezultat nie zawiedzie mojego dziecka, że będzie szczęśliwe. Wiem, że miłości mu w naszym domu nie zabraknie.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

29 maja byliśmy na pierwszej wizycie u GP. Szczerze powiedziawszy, myślałam, że doktorka będzie wiedziała w jakiej sprawie tam przychodzimy (M dzwoniąc do recepcji mówił, że jestem w ciąży i pani umówiła mnie do doktorki, a nie do położnej). Tak naprawdę nie wiem po co była ta wizyta, bo i tak pani kazała mi się umówić w recepcji z położną. Jedyne na co przydała się ta wizyta, to poprosiłam o inną formę żelaza, bo w klinice dostałam Ferrous Sulphate, ale po nim miałam biegunki i musiałam odstawić. Po przewertowaniu dwóch książek doktorka przepisała mi Ferrous Fumarate, ale tylko na 28 dni... Jednak skierowała mnie też na badanie poziomu żelaza, ferrytyny itp, żeby sprawdzić czy rzeczywiście mam niski poziom żelaza. W aptece farmaceuta powiedział, że tak krótki okres przyjmowania tych tabletek nic nie zmieni, że trzeba przyjmować je dłużej. Powiedział też, że te tabletki taniej wyjdą bez recepty i do tego w pudełku jest ich zdecydowanie więcej, więc będę je mogła brać dłużej.
W recepcji dostałam formularz do wypełnienia, żeby położna mogła się ze mną skontaktować i umówić na pierwszą wizytę. Dowiedzieliśmy się, że pierwsza wizyta będzie w domu! A my mamy rozgrzebany salon!... No cóż pomyśleliśmy, że zanim się z nami skontaktuje, to M zdąży doprowadzić dom do tego stopnia, że będzie ją gdzie przyjąć.
Od kilku dni miałam przebarwienia na wkładce, ale nie byłam pewna czy to coś poważnego (tłumaczyłam sobie, że w ciąży mam ciemniejszy mocz i to może od tego...). Nie chciałam dopuszczać do siebie najgorszego. Jednak wieczorem 30 maja pojawił się brązowawy śluz... Myślałam, że to już koniec. Mojej siostry dzieciątko obumarło w 8 tygodniu ciąży, a ja właśnie byłam w 8 tygodniu... Starałam się być silna i nie myśleć o najgorszym, ale kiedy już w łóżku po zgaszeniu światła M całował mój brzuch i mówił do Maluszka, żeby z nami został, to nie dałam rady i zaczęłam płakać. Tak się bałam, że już go tam nie ma, że straciliśmy nasz cud. Nawet teraz nie potrafię pisać o tym nie płacząc. Na drugi dzień powoli się uszykowałam, poza plamieniem bolało mnie podbrzusze. Była niedziela, 1 czerwca, Dzień Dziecka... Musieliśmy jechać na Emergency do szpitala w Gloucester, bo w naszym nie zajmują się takimi sprawami. Na miejscu byliśmy przed 12. Byłam zaskoczona ilością ludzi czekających  na przyjęcie. Po około godzinie zostaliśmy poproszeni przez pielęgniarkę do gabinetu. Wypytała co i jak, zmierzyła mi temperaturę (ponoć była lekko podwyższona), zmierzyła ciśnienie (było w normie). Dostałam pojemniczek do oddania moczu i pokierowano mnie do łazienki. Potem musieliśmy czekać w innej poczekalni, gdzie też było sporo ludzi. Po pewnym czasie ta sama pielęgniarka poprosiła nas i zaprowadziła na oddział, gdzie przekazała mnie pod opiekę innej pielęgniarce. Tam dostałam koszulę do przebrania, kazali mi się położyć, jedna z pielęgniarek pobrała mi krew (kilka próbek) i zostawiła mi wenflon w ręce na wypadek gdyby trzeba było mi coś podać. Pytała czy podać mi coś przeciwbólowego, ale podbrzusze nie bolało mnie na tyle mocno, żebym musiała "truć" moje Maleństwo. Po pewnym czasie przyszła inna pielęgniarka, wypytała o szczegóły, obmacała mi brzuch, po czym stwierdziła, że mogę iść do domu, bo na plamienia w ciąży i tak nie ma lekarstwa, ale dostanę skierowanie do Early Pregnancy Unit. Nagrała się tam na sekretarkę i powiedziała, że w ciągu 24 godzin ktoś powinien się ze mną skontaktować. W poniedziałek dzwonili i umówili mnie na wizytę we wtorek o 8:30.
Wtorek, 3 czerwca, imieniny mojego Taty, liczyłam, że czuwa nad nami. Jechaliśmy tam jak na skazanie, oboje się denerwowaliśmy. M zazwyczaj nie ma takich problemów, ale nawet jemu przewracało się w żołądku. Cały czas się modliłam i prosiłam Boga, żeby wszystko było dobrze. Dojechaliśmy na miejsce, znaleźliśmy oddział położniczy, nikogo jeszcze nie było, bo była 8, a pracę zaczynali o 8:30. Minęła 8:30, ale nikt się nie spieszył, żeby nas przyjąć. Wcześniej przez telefon dostałam wskazówki, żeby wypić dużo wody, żeby mieć pełny pęcherz, jednak w czasie tych oczekiwań musiałam 2 razy pójść do łazienki, bo nie wytrzymałam. W końcu jakoś przed 9, kiedy poczekalnia była już pełna, zostaliśmy wezwani przez pielęgniarkę do gabinetu. Wypytała co i jak. Powiedziała, żebyśmy wrócili do poczekalni, i że za chwilę poprosi nas inna pielęgniarka, żeby zrobić USG. Znowu musieliśmy czekać sporo czasu i znowu musiałam pójść do łazienki. Siedzenie w tej poczekalni było okropne. Wiedziałam, że zaraz mogę dowiedzieć się najgorszego, że mogę wracać do domu z wielkim płaczem, w rozpaczy. W końcu zostaliśmy poproszeni do gabinetu. Położyłam się na łóżku i pielęgniarka zaczęła robić scan przez brzuch. Powiedziała, że najpierw zobaczy sama jak wszystko wygląda, a potem mi powie i pokaże. Na monitorze obok mojej głowy nic się nie wyświetlało więc patrzyłam w sufit modląc się, żeby wszystko było dobrze. Po jakimś czasie M zwrócił mi uwagę, żebym popatrzyła na monitor, bo już się na nim coś wyświetlało. Zobaczyłam moje kochane Maleństwo! Takie już duże w porównaniu z poprzednim USG. Teraz było widać je dokładnie. I serduszko biło! Piękne uczucie. Co za szczęście! Myślałam, że się popłaczę, miałam już łzy w oczach, ale się powstrzymałam, za to teraz ryczę ;) Szkoda, że nie dostałam zdjęcia. Mogłabym na nie patrzeć całe dnie ;)
Po obejrzeniu Maluszka, pielęgniarka obejrzała moje jajniki i na lewym zobaczyłam coś wielkiego co właściwie mogło być jajnikiem, ale wyglądem przypominało pęcherzyk-tylko zdecydowanie za duży, przez który jajnik nie był już widoczny. Kiedy oglądała ten jajnik, to dość mocno mnie bolał. Na prawym jajniku nic takiego nie było i nie bolało. Znowu zostaliśmy skierowani do poczekalni. Tym razem siedzieliśmy tam bardzo szczęśliwi, bo wiedzieliśmy, że nasze Maleństwo ma się dobrze. Po pewnym czasie poprosiła nas do gabinetu pierwsza pielęgniarka. Powiedziała, że z Maluszkiem wszystko dobrze. Jego wiek według USG to 8 tygodni i 4 dni (czyli dzień mniej niż wyszło na pierwszym USG). Niestety na lewym jajniku mam torbiel, całkiem duży (z tego co pamiętam - 5.4 x 4.9 x 5.0cm). Taki torbiel w czasie ciąży raczej się nie zmniejszy. Hormony ciążowe sprzyjają torbielom i te rosną, po ciąży powinien się wchłonąć. Jest ryzyko, że torbiel na przykład się skręci albo pęknie. Jeśli będę miała duży ból w podbrzuszu i/lub krwawienie, to mam natychmiast zjawić się w szpitalu. Czytałam, że takie coś może być groźne nie tylko dla mnie, ale dla dziecka również. Boję się bardzo, bo to tak jak siedzenie na tykającej bombie... Podczas USG w 12 tygodniu mam przypomnieć, żeby sprawdzili czy ten torbiel rośnie.
Przy takich torbielach najlepiej dużo leżeć i nie wysilać się-wtedy jest mniejsze ryzyko, że stanie się coś złego.
W czasie kiedy byliśmy w szpitalu, próbowała się z nami skontaktować położna. Po wyjściu ze szpitala M do niej zadzwonił. Okazało się, że chce do nas przyjść już na drugi dzień - a my przecież nie mamy warunków, nie ma gdzie i na czym usiąść... M zapytał czy nie możemy w jakiejś restauracji się spotkać, ale powiedziała, że to zbyt prywatna sprawa i musi być w domu. Jedynym wyjściem była kuchnia, nasza malutka kuchnia, gdzie nie ma na czym usiąść, a dwoje ludzi to już tłok.
4 czerwca o 10:30 mieliśmy pierwsze spotkanie z położną. Okazało się, że przyszła jeszcze z inną kobietą (chyba douczającą się). M wstawił wcześniej do kuchni 2 krzesła dla mnie i dla położnej i już było ciasno. Trzecie krzesło by się już nie zmieściło, więc przyniósł mi taboret. Sporo było tych papierków do wypełniania, odpowiedzi na pytania. Nie czułam się zbyt dobrze, więc odetchnęłam kiedy sobie poszły, a ja mogłam wrócić do łóżka (w którym dalej spędzam całe dnie).
Niedługo po wyjściu położnej przyszła paczka z Fetal Dopplerem. Ponoć wykrywa puls od 12 tygodnia ciąży. W opiniach czytałam, że niektórym udaje się wykryć wcześniej. Nie liczyłam, że mi też się poszczęści, ale postanowiłam spróbować. Po nie tak długim czasie przeszukiwań podbrzusza, udało się! W 8 tygodniu i 5 dniu ciąży pierwszy raz usłyszeliśmy bicie serduszka naszego Maleństwa! ;) Nie było jeszcze słychać ciągiem, tylko z przerwami, ale było słychać ;) Piękne uczucie! Daje poczucie, że naprawdę rozwija się we mnie nowe życie ;) Moje serce skakało z radości ;)
Od kiedy plamienia się nasiliły przez kilka dni dolegliwości ciążowe osłabły i to mnie też martwiło, szczególnie przed USG, bo myślałam, że już po wszystkim... Potem stopniowo powracały. Na ból podbrzusza brałam no-spę. Cały czas biorę progesteron (Cyclogest 400 mg). Cały czas leżę, przy torbielach jest to wskazane, mam nadzieję, że dzięki temu nasz Maluszek zostanie z nami i w styczniu 2015 będziemy się cieszyć z jego narodzin.

środa, 28 maja 2014

16 maja pojechaliśmy na pierwszy scan. Trzeba było najpierw wypełnić jakieś papierki i w końcu zostaliśmy zaproszeni do gabinetu. Pani kazała położyć mi się na łóżku, co mnie zdziwiło, bo miałam nadzieję na USG waginalne (na nim lepiej widać taką wczesną ciążę). Niestety pani zrobiła mi USG przez brzuch.
Znalazła jajo płodowe. Serce mi zamarło, bo nic w nim nie było widać. Jeździła mi po brzuchu z różnych stron, szukając maleństwa i w końcu w kącie znalazł się ukryty okruszek. Jednak było go widać bardzo niewyraźnie i trudno było uchwycić go na dłużej, żeby się lepiej przyjrzeć. Mimo tego czasami było widać bijące serduszko ;) Pani zrobiła parę zdjęć naszemu Maluszkowi, ale niestety kiedy je robiła, to jej ręka chyba się jakoś przemieszczała, bo zdjęcia wychodziły gorsze niż to co można było dostrzec na ekranie. Dlatego na zdjęciach praktycznie nic nie widać. Jednak samo to, że widzieliśmy nasz Skarb, uspokoiło nas i mogliśmy odetchnąć z ulgą.
Okazało się, że ciąża jest trochę młodsza. Maluszek mierzył 0,44 cm czyli miał 6 tygodni i 1 dzień, a licząc od pierwszego dnia miesiączki wychodziło mi, że jest to 6 tydzień i 4 dzień, jednak biorąc pod uwagę, że mam późniejsze owulacje, to wszystko by się zgadzało.
Tutaj najlepsze ze zdjęć naszego Maleństwa:



Czuję się coraz gorzej. Wcześniej dałam jeszcze radę zrobić coś do jedzenia, a teraz na samą myśl o kuchni robi mi się niedobrze. Wcześniej za dnia leżałam na kanapie w salonie, ale teraz już w ogóle nie wstaję z łóżka. Kursuję tylko z sypialni do toalety, nawet do salonu już nie daję rady zejść, bo M zaczął robić remont i zapach, który tam jest, powoduje jeszcze większe mdłości. Musiałam zmienić dietę. Mój M nie za bardzo potrafi coś ugotować, więc jestem skazana na kanapki, które potrafi zrobić ;) Pumpernikiel wydaje mi się strasznie kwaśny, na samą myśl o chlebie gryczanym mnie odrzuca, na początku jadłam chleb pełnoziarnisty, ale z czasem zaczął mieć gorzki posmak i pozostało mi najmniej zdrowe pieczywo pszenne, które nie ma złego posmaku (ale nie może być posypane żadnymi ziarnami, bo to też mi nie podchodzi). Ogólnie odrzuca mnie od większości rzeczy, które jadłam na mojej diecie. Dlatego musiałam ją w pewnym stopniu zawiesić-muszę przecież jeść. Gdyby M bardziej odnajdował się w kuchni, to byłoby troszkę lepiej, ale jest jak jest.
Z piciem też mam problem, bo żadnych herbatek nie daję rady pić. Nawet woda mi nie podchodzi. Czasem wmuszę w siebie kilka łyków wody dziennie i to wszystko na co mnie stać... Przez kilka dni sączyłam soki (smoothie) owocowe, ale one też już mi nie wchodzą. Oczywiście przez to rzadko łykam moje witaminy i inne suplementy, ale staram się jak mogę... Mam nadzieję, że moje Maleństwo poradzi sobie i wystarczą mu składniki odżywcze, które są w moim organizmie.

Przez sporo czasu się wahałam, ale postanowiłam, że w Dzień Matki powiem mojej mamie, że zostanie babcią. Wiedziałam, że nikomu nie powie, bo mój brat informował ją w tajemnicy o obu ciążach swojej partnerki i nigdy nikomu nic nie zdradziła. Kiedy zadzwoniłam do mamy okazało się, że nic z tego nie wyjdzie, bo nie była sama, była u naszej rodziny na działce. Powiedziałam jej tylko, że chciałam jej coś w tajemnicy powiedzieć, ale to najwyżej innym razem. Potem pytała się mnie co robię, więc powiedziałam, że cały czas leżę i to już od 2 tygodni, bo się źle czuję. Domyśliła się już o co chodziło. Zadzwoniła do mnie drugiego dnia i pierwsze co powiedziała to "No to jaką masz dla mnie niespodziankę?" :) Kiedy jej powiedziałam, to oczywiście bardzo się ucieszyła. Powiedziała, że nikomu nic nie powie, a wręcz mi samej kazała nikomu jeszcze nie mówić, bo to ponoć niedobrze tak wcześnie mówić ;) Dlatego wiem, że od niej nikt o ciąży się nie dowie ;)

Zapisuję sobie wpisy na blogu, ale wszystkie opublikuję dopiero po skończeniu pierwszego trymestru, bo nie chcę, żeby ktoś przez przypadek dowiedział się stąd o mojej ciąży.

czwartek, 15 maja 2014

1 maja, to był piękny dzień. Zaczął się dobrze, dopisała pogoda, a w głowie miałam słowa piosenki:

"I wtedy przyszedł maj 
Zamieszał w moim sercu
Zgubiłam cały żal
Poczułam co to szczęście
Tylko szczęście
Całe szczęście
Tylko szczęście"


M poszedł na drugą zmianę do pracy, a ja zabrałam się za zdzieranie tapet w salonie. Dosłownie w ostatniej chwili przed Wielkanocą skończyłam schody, potem chwila oddechu i przyszedł czas na ten salon. Trzeba było się za niego zabrać, bo lada dzień miałam zacząć zastrzyki do IVF (byłam w 32 dniu cyklu), a wiadomo w ewentualnej ciąży, a właściwie już po pobraniu komórek jajowych raczej nie dałabym rady nic pomóc M.
Już od paru dni miałam skurcze podbrzusza, takie jak ostatnio miewam przed okresem, dlatego wiedziałam, że trzeba się spieszyć. Kiedy tak zdzierałam te tapety, podbrzusze zaczęło dokuczać bardziej, czasem musiałam na chwilkę przerywać pracę. Potem przemknęła mi myśl, że dzień wcześniej zaczęły znowu pobolewać mnie sutki (w środku cyklu bolały tylko przez 2 dni i ucichły), co wydało mi się dziwne, bo przed okresem raczej progesteron powinien spadać, a nie wzrastać. Przerwałam pracę i poszłam do sypialni po test. Pomyślałam, że zrobię go tak na wszelki wypadek. Nie mam w zwyczaju robienia testów. Przez ostatni rok robiłam, bo miałam takie przykazanie w klinice - 35 dzień cyklu = test, jak negatywny, to przysyłali mi receptę na tabletki na wywołanie okresu. Tym razem też miałam zrobić w 35 dc, ale pierwszy raz miałam powód, żeby zrobić go wcześniej, chociaż byłam pewna negatywnego wyniku, tak jak zawsze. Zrobiłam, odłożyłam i zerkałam na niego. Myślałam, że mi się wydaje..., ale rzeczywiście widziałam coraz to mocniejszą drugą kreskę. Jednak dalej nie mogłam uwierzyć w to co widzę, bo to było nierealne! Zaczęłam sprawdzać opakowanie od testu, czy na pewno jest ciążowy, bo nie dalej jak 2 cykle wcześniej pomyliłam test owulacyjny z ciążowym i też wyszedł pozytywny (wtedy też w niego nawet przez chwilkę nie uwierzyłam i po paru minutach doszłam do tego, że jest to test owulacyjny). Tym razem na opakowaniu był wyraźny napis "Pregnancy Test", ale dalej nie mogłam uwierzyć w to, że wyszedł pozytywny - przecież mi się takie rzeczy nie zdarzają! - i to dosłownie na chwilę przed in vitro - to przecież niemożliwe! Pomyślałam, że to może coś z tym testem jest nie tak, chociaż mocno chciałam, żeby ciąża była prawdą. Tapety nie zerwałam nawet 1/3 całości, ale już nie było mowy o kontynuacji-skoro boli podbrzusze, to nie jest najlepiej. Posprzątałam tylko tą zerwaną i odpoczywałam. Po godzinie (pierwszy test zrobiłam po 15-tej) postanowiłam zrobić drugi test, bo chciałam wiedzieć czy może tamten był jakiś zły i dlatego wyszedł pozytywny. Zrobiłam. Też pozytywny! Jednak były to testy z tego samego opakowania (do tego takie paskowe), więc pomyślałam, że może oba są jakieś trefne... Mimo wszystko położyłam się, bo ból podbrzusza był już ciągły, razem z dołem pleców (w ostatnich dniach dół pleców też mnie pobolewał, ale myślałam, że to @ się zbliża). Wzięłam duphaston, bo miałam jeszcze kilka tabletek w domu.
Kiedy M przyszedł na przerwę, najpierw zrobiłam mu jedzenie, rozmawialiśmy jak zwykle, a potem zapytałam czy chce, żebym mu coś pokazała. Przyniosłam test, pokazałam i On też nie mógł uwierzyć w to co widzi, przez chwilę chyba myślał, że robię sobie żarty, ale jak zrozumiał, że to prawda, to mocno mnie przytulił i oboje bardzo się cieszyliśmy, chociaż dalej nie dowierzając, że jest to możliwe. Umówiliśmy się, że M rano kupi nowy test taki normalny, nie paskowy i zrobię go z porannego moczu.
M wstał o 7, ja już od ponad godziny leżałam i zaciskałam nogi, bo od kilku dni wcześnie rano budziłam się na siku (chociaż wcześniej nie byłam świadoma, że to z powodu ciąży). Tej nocy z resztą nie mogłam spać z emocji i stresu. M pojechał do jednego sklepu - nie ma testu, do drugiego - jeszcze zamknięty, do trzeciego - otwarty, ale miejsce na testy świeciło pustkami itd itd, aż w końcu poczekał do 8 na otwarcie jednego z marketów, tam zawsze były testy - okazało się, że wziął przedostatni z półki :) Czyżby maj był miesiącem, w którym wszyscy z okolicy robią testy ciążowe? :) Ja do 8 już nie dotrzymałam, ale materiał do testowania czekał w pojemniczku ;) Wzięłam test, zrobiłam... i... wyszedł pozytywny! Teraz mogliśmy cieszyć się już mocniej, chociaż dalej było to takie nierealne.
Dodam zdjęcia - nigdy nie dodawałam żadnych na tym blogu, ale myślę, że są tu dość istotne ;)

pierwszy test z 1 maja ;)
test z 2 maja :)
M zadzwonił 2 maja do Kliniki, żeby powiedzieć, że jestem w ciąży. Leki do IVF kazali na razie zatrzymać, bo jeszcze nie wiadomo jak to wszystko się skończy. Przy PCOS mam zwiększone ryzyko poronienia, więc w razie czego będziemy mogli te leki wykorzystać, a ponoć i tak już nikomu innemu ich dać nie mogą. Szkoda, bo żadnych nie otwieraliśmy i cały czas leżą w lodówce. Lodówka jest nowa, więc i temperatura przechowywania też odpowiednia, więc szkoda, że nikt ich już nie wykorzysta. 
Miałam nadzieję, że zrobią mi USG, bo wcześniej przy stymulacji i przy IVF mieli zrobić mi w 7 tc, jednak dlatego, że zaszłam naturalnie, to pielęgniarka powiedziała, że już się nie spotkamy i kazała umówić się do GP. Na pytanie czy mogę wziąć Cyclogest, który miałam brać przy IVF, bo mam bóle podbrzusza, pielęgniarka powiedziała, że bóle, to normalna rzecz, a jak już zaszłam w ciążę, to nie potrzebna jest mi suplementacja progesteronem, bo organizm wytwarza go sam. No tak, tylko u mnie przecież zawsze był problem z tym progesteronem... W Polsce większość ginekologów zaleca jego branie, a tym bardziej przy takich problemach...
M zadzwonił do GP powiedział, że jestem w ciąży i pani zapisała nas dopiero na 29 maja. 4 tygodnie czekania... a ja mam skurcze... 
Postanowiłam zacząć brać Cyclogest 400 mg. Miałam jeszcze 5 globulek, które zapisał mi kiedyś polski ginekolog z Londynu. Tego do IVF oczywiście nie ruszam. Cyclogest jest na receptę, ale M udało się znaleźć dziewczyny na ebayu, którym po IVF została nadwyżka. Dogadał się i kupił. Biorę jedną globulkę na noc.
Mimo brania progesteronu dalej codziennie mam skurcze. Poza nimi mam okropne wzdęcia. Budzę się z płaskim brzuchem, a po śniadaniu robi mi się balon, który rośnie i rośnie, aż wieczorem jest tak ogromny jak nigdy-przez co oczywiście mnie boli. Wzdęcia zaczęły się już kilka dni po owulacji, ale wcześniej myślałam, że to z powodu mojej diety, ze zbyt dużej ilości błonnika. Miałam nawet przez tydzień kurację probiotykiem, która miała mi na to pomóc, ale nic się nie zmieniło. Jednak widać, to wszystko przez hormony.
Jestem śpiąca, czasem drzemam w dzień i już o 20 mogłabym chodzić spać, ale tego unikam, bo boję się, że obudzę się w środku nocy i już nie usnę. Kiedy kładę się koło 22-23, to około 4-5 się budzę i muszę koniecznie iść siku. Czasem już nie mogę potem usnąć, czasem usnę na godzinkę i budzę się z potrzebą skorzystania z toalety, co u mnie jest niespotykane, bo kiedyś miałam z tym problem i chodziłam góra 2 razy w tygodniu, a teraz dzień w dzień. Przez parę dni miałam nawet biegunkę, ale doszłam do tego, że to chyba przez żelazo jakie zalecili mi w Klinice (bo mam za niski poziom we krwi). Wyczytałam w internecie, że wiele osób tak ma. Dlatego parę dni temu odstawiłam i na wizycie u GP poproszę o żelazo w innej formie-może lepiej się przyjmie.
Ciągle mam jakieś rewolucje w żołądku.
Pojawiły się też mdłości. Najpierw miałam je tylko po śniadaniu przez około 1-2 godziny, ale w ostatnich dniach mdli mnie już w nocy, przez co się ciągle budzę i potem mdłości ciągną się już przez cały dzień. Ogólnie czuję się jakbym była chora, bo ciągle mi niedobrze. Wymioty mnie jeszcze nie uraczyły, ale myślę, że to tylko kwestia czasu.
Absolutnie nie narzekam, tylko notuję odczucia. Dla mojej kruszynki zniosę wszystko ;)
Po paru dniach tych skurczy postanowiliśmy z M zapisać się na prywatne USG. M znalazł jakiś gabinet w sąsiednim mieście gdzie robią "early pregnancy scan" (nie ma tam ginekologa). Zapisał nas na 16 maja (to już jutro). Strasznie się boję. M odlicza mi dni, co pół dnia informując, że zostało jeszcze 4 dni albo 3 i pół dnia, a ja strasznie się boję, że to odliczanie do dnia wielkiej rozpaczy i morza łez. Boję się, że coś jest nie tak, że ciąża jest pozamaciczna, albo że jajo płodowe jest puste. Boję się też poronienia, bo moja mama poroniła pierwszą ciążę, a rok temu poroniła moja siostra... a ja mam przecież jeszcze większe szanse przy PCOS. U M w rodzinie też były poronienia. Jego siostra poroniła, żona brata nawet kilkakrotnie, a wiadomo na poronienie nie wpływają tylko moje geny, ale geny M również - dziecko przecież w połowie posiada jego geny. Cały czas sprawdzam czy nie mam plamienia, ale na razie czysto. Martwię się też, że może przez to, że biorę progesteron, to sztucznie powstrzymuję sobie okres, a gdyby nie to, to już dawno bym go dostała, może nie jestem już w ciąży...
Mimo wszystko mam w sobie też dużo nadziei. Tak bym chciała, żeby wszystko było dobrze, żeby w końcu nasze upragnione dziecko było z nami, żebyśmy nie musieli o nim marzyć. Byłoby cudownie, aż nie mogę uwierzyć, że jesteśmy bliżej tego szczęścia niż kiedykolwiek. Po ponad 5 latach starań, pierwszy raz jestem w ciąży i to naturalnej. W momencie, w którym miałam już tak mało nadziei na to, że kiedyś się uda, wydarzył się cud!
Wiedziałam, że dieta działa dobrze na mój organizm, wiedziałam, że może mi pomóc przy IVF, że zwiększy szanse na powodzenie, a teraz wiem, że to dzięki niej miałam owulację (teraz już wiem, że miałam ją na 100% ;) ) i zaszłam w ciążę. Jestem zaskoczona, że zadziałała na mój organizm tak szybko, ale to może też dlatego, że nie robiłam sobie żadnych ulg, tylko mocno wystrzegałam się wszystkich zakazanych produktów i jadłam tylko zdrowe rzeczy. Dzisiaj mijają 2 miesiąc na diecie. Przez ostatnie 3 dni pojawiły się przeszkody, bo mam straszne mdłości i mdli mnie na wiele rzeczy, a np na te zakazane niekoniecznie. Dzisiaj zrobiłam sobie domowy budyń i lepiej się po nim poczułam-przeszły mi na jakiś czas mdłości. Dlatego od czasu do czasu będę robiła niewielkie odstępstwa, żeby cokolwiek jeść, bo muszę jeść te 5 posiłków dziennie. Jednak nie zamierzam wracać do starych nawyków, na przykład ten dzisiejszy budyń, zrobiłam z mleka owsianego, nie krowiego, a za słodzik posłużył mi kawałek banana i szczypta cukru kokosowego (chociaż myślę, że kolejnym razem ten cukier pominę).
Martwię się trochę, bo równocześnie z odkryciem ciąży musiałam zaprzestać ćwiczeń (z powodu tych skurczów - lepiej nie ryzykować). Ćwiczenia dużo mi dawały, bo zmniejszały poziom insuliny we krwi. Zazwyczaj ćwiczyłam po około 40 minut dziennie, a przez ostatnie dni zwiększyłam trening do 1,5 godziny, dołożyłam spory zestaw ćwiczeń na brzuch (trochę się obawiam czy to nie zaszkodziło maluszkowi). Od chwili testu praktycznie cały czas leżę, jak się trochę lepiej czuję, to się trochę ruszam, ale ćwiczyć się boję. Gdyby okazało się, że w 2 trymestrze wszystko jest ok, to chciałabym chociaż spróbować jakichś ćwiczeń dla kobiet w ciąży, żeby poziom insuliny troszkę mi spadał, bo jeśli będzie zbyt duży, to też może przyczynić się do poronienia...
Rodzinie o ciąży planujemy powiedzieć po 12 tc, wtedy jest już bezpieczniej. Pierwszy trymestr jest najgorszy. Mam nadzieję, że będzie jeszcze o czym mówić.
No nic, to chyba tyle na dzisiaj. Jutro scan o 11:30 mam nadzieję, że szczęście dalej będzie trwało.


środa, 30 kwietnia 2014

   Trochę się pozmieniało w moim życiu od ostatniego wpisu.
Zacznę od tego, że 7 marca (w naszą 5 rocznicę ślubu) byliśmy na pobraniu krwi do badań do IVF. Niestety nie doczekałam się nowego cyklu i w Klinice pozwolili mi zrobić to badanie w dowolnym dniu cyklu, a nie między 1 a 5 dc. Dlatego robiłam je w 50. Pamiętam, że pobrali mi tej krwi bardzo dużo, kilka dużych próbek i potem przez ponad 2 tygodnie męczyłam się z pogarszającym i przeszywającym bólem ręki (potem nawet barku) - na szczęście, to już tylko wspomnienie.
   Potem w czasie remontu schodów, M wziął kilka dni wolnego w pracy i w końcu 14 marca po 2 latach wybierania się na badanie, postanowiłam jego urlop wykorzystać na zrobienie tych badań. Podejrzewałam, że to coś z tarczycą, bo ciągle źle się czułam, miałam częste mdłości i robiło mi się słabo. Myślałam, że to tarczyca, bo po pierwsze moja siostra w latach nastoletnich miała niedoczynność, a po drugie mam tak rozwaloną gospodarkę hormonalną, że niedoczynność (albo nadczynność) jest u mnie tylko kwestią czasu. Pomyślałam sobie, że może oprócz diagnostyki tarczycy zbadam też poziom glukozy, tak na wszelki wypadek, bo miałam też wysokie ciśnienie z okropnymi bólami głowy. Pojechaliśmy do Polskiej przychodni w Slough, więc spory kawałek od nas. Niby powinno się jechać 1,5 godziny, ale z samego rana była przeokropna mgła, że właściwie poza czubkiem naszego samochodu nie było widać nic więcej - jechaliśmy jakieś 2,5 godziny. Za to w drodze powrotnej nie było mgły, ale było już trochę ciasno na ulicach. Właściwie wyprawa na zwykłe pobranie krwi zajęła nam większość dnia. Wieczorem dostałam wyniki na e-mail.

Tarczyca:
TSH 2.760 mIU/L (norma 0.270 - 4.200)
fT4 5.27 pmol/L (norma 3.13 - 6.76)
fT4 17.8 pmol/L  (norma 12.0 - 22.0)

Wygląda na to, że wszystko mieści się w normie, chociaż słyszałam, że laboratoryjne normy są błędne. Ponoć liczy się też stosunek jednego wyniku do drugiego, ale postanowiłam nie zawracać sobie tym głowy, bo właściwie cóż mogłabym z tym sama zrobić? Angielscy lekarze mi nie pomogą, tym bardziej, że wyniki w normie.
Przejęłam się bardziej jak zobaczyłam wynik poziomu cukru we krwi:

Glucose  5.8 mmol/L (norma 3.9 - 5.5)

Tym bardziej się przejęłam, że był to wynik na czczo i to po około 14 godzinach od ostatniego posiłku!
Od kiedy odczytałam ten wynik, nie wzięłam już do ust ani ziarenka cukru czy innego słodzidła. Wszystkie słodycze poszły w odstawkę. Zaczęliśmy razem z M dużo czytać w internecie na ten temat i doszliśmy do tego, że prawdopodobnie mam insulinooporność (połowa kobiet z PCOS ją ma). Czytaliśmy, czytaliśmy, każdego dnia dowiadywaliśmy się coraz więcej na ten temat - co można jeść, a właściwie bardziej czego nie można. Byłam przerażona, bo z każdym dniem z mojego menu uciekało kilka produktów. Najpierw wiadomo cukry, potem okazało się, że powinnam jeszcze stosować niski indeks glikemiczny, ale żeby było tego mało, to musiałam wyeliminować mleko i wszystkie produkty mleczne, sojowe, a na dokładkę zrezygnować z mąk. Najlepiej jest całkowicie wyeliminować gluten, ale ja pozwalałam sobie na pół kromki pumpernikla na śniadanie i zamiennie niewielka ilość płatków owsianych z odrobiną wody i świeżymi owocami.
Kupiliśmy glukometr. Mierzyłam poziom glukozy na czczo i potem po 1, 2 i czasem 3 godzinach, po każdym posiłku. Dzięki czemu widziałam, po czym cukier mocno skacze i co wyeliminować z jadłospisu. Acha posiłków też muszę jeść koniecznie nie mniej niż 5 co 2 - 3 godziny. Nie wiedziałam co mam jeść, byłam kompletnie dobita, musiałam coś jeść, ale nie wiedziałam co, bo większość rzeczy, które jadłam normalnie, stała się zabroniona. Na początku mój poziom cukru utrzymywał się na wyższym poziomie, potem na całe szczęście zaczął spadać i teraz mierzę go już tylko sporadycznie, żeby sprawdzić jak się ma. Z dietą jakoś zaczęłam sobie radzić. Już trochę pamiętam co mogę jeść, więc łatwiej jest mi wybierać dania, mam trochę rzeczy w spiżarni, w kuchni pełno warzyw, trochę owoców i jakoś daję radę. Powiem więcej, że nawet jem smacznie, a dzięki tej diecie jem potrawy, których normalnie bym pewnie nigdy nie zjadła. Nie dlatego, że są jakieś niedobre czy wymyślne, ale w mojej diecie kiedyś podstawą był nabiał, mąka, cukry, a teraz muszę sobie radzić z zamiennikami.
Poza dietą muszę też codziennie ćwiczyć, żeby "zrobić miejsce" w organizmie na nadmiar insuliny, której mój organizm wytwarza za dużo i się na nią uodparnia. Dzięki ćwiczeniom się na nią uwrażliwia, co też powoduje, że poziom glukozy jest niższy.
Co najważniejsze czuję się o wiele lepiej. Nie robi mi się już słabo, razem z poziomem glukozy we krwi spadło mi ciśnienie (teraz jest w normie!), a dzięki temu też, nie mam bólów głowy. Magicznie ozdrowiałam! To niesamowite jak duży wpływ dieta ma na nasz organizm.
Wiadomo stosuję ją jeszcze zbyt krótko, żeby zobaczyć jeszcze większe zmiany - np cera wcale mi się nie poprawiła, ale na to liczę dopiero po 3 miesiącach jej stosowania. M kupił książkę pewnej angielskiej doktorki o PCOS i Insulinooporności. Zalecała ona tam podobną dietę, ale można w niej było spożywać pełnoziarniste produkty i soję (a soja ma bardzo zły wpływ na PCOS, więc ją omijam szerokim łukiem). Pisała, że pierwsze efekty będzie można dostrzec po 3 miesiącach.

Po 23 dniach od tych badań krwi, które zmieniły moje życie, dostałam okres, cykl trwał 73 dni.

10 kwietnia mieliśmy wizytę w Klinice, żeby obmówić wszystkie szczegóły związane z IVF i podpisać kupę wypełnionych przez nas w domu "papierków". Musieliśmy też dostarczyć kopie dokumentów tożsamości i po jednym zdjęciu paszportowym. Pani pielęgniarka pokazała mi jak mieszać nowe zastrzyki, bo poza tymi, które brałam przy stymulacji, dostanę takie, w których przed podaniem trzeba w buteleczce wymieszać płyn z proszkiem i nabrać to do strzykawki (Cetrotide 0.25 mg). Te moje wcześniejsze zastrzyki były w penie, a w nim tylko ustawiałam dawkę i wstrzykiwałam. Trochę się obawiam tych nowych, bo i igła dłuższa i do penów już się zdążyłam przyzwyczaić, potrafię już opanować panikę - z takimi zwykłymi strzykawkami może być problem, ale jak trzeba, to trzeba. Dostanę też taki zastrzyk "na wszelki wypadek", ponieważ w moim wypadku jest bardzo wysokie ryzyko przestymulowania i jeśli się tak zdarzy, to będę musiała go sobie wstrzyknąć (Superfact 5.5 mg). Poza tym jeszcze 2 opakowania Cyclogestu 400 mg. Po naszej wizycie pielęgniarka miała złożyć zamówienie na te leki i specjalny kurier miał je nam dostarczyć (i dostarczył 17 kwietnia - teraz pół lodówki zajmują zastrzyki).
Na wizycie miałam robione też USG. Byłam akurat w 11 dc i pielęgniarka napomknęła, że jeśli bylibyśmy zainteresowani, to wygląda na to, że w tym cyklu owulacja będzie z lewego jajnika. Dla mnie to akurat nic nie znaczyło, bo już czasem tak mi mówiła w cyklach pomiędzy stymulacją, a ciągnęły się one w nieskończoność i nawet mowy o owulacji nie było. M jednak wziął to sobie do serca i powiedział, że musimy, to wykorzystać ;) Bo któż by nie wolał, żeby IVF nas ominęło, żeby nie było konieczne?
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu w 15 dniu cyklu pojawił się śluz płodny i to bardzo. Byłam bardzo zaskoczona, bo nigdy przenigdy nie miałam takiego w naturalnym cyklu (bo nigdy nie miałam owulacji). W 17 dc po południu mocno bolał mnie lewy jajnik (czyżby to owulacja?). Na drugi dzień zaczęły boleć mnie sutki, więc już było jasne, że progesteron wzrósł. Jednak po 2 dniach przestały... i cisza. Mimo wszystko myślę, że to dobry znak, że dieta działa i coś jednak zaczęło się dziać w dobrym kierunku, z moimi hormonami dzięki niej. Acha, bo nie napisałam, że zbyt duży poziom insuliny ma bardzo zły wpływ na jajniki, na hormony, które one wytwarzają. To przez to nie mam owulacji.
W każdym razie dobrze, że z tą moją dietą wyszło tak jak wyszło, że w końcu jem tak jak powinnam, bo dzięki temu szanse na powodzenie przy IVF, również są większe.

Na wizycie jeszcze pytaliśmy się pielęgniarki czy za wysoki poziom glukozy w czymś przeszkadza, a ona kazała mi się jak najszybciej, jeszcze przed IVF skontaktować z GP, bo przy wyższym cukrze są mniejsze szanse na powodzenie, a nawet jeśli się uda, to jest niebezpieczny podczas ciąży dla matki i dla dziecka (może przyczynić się też do poronienia). Dodatkowo kazała mi zrobić wymaz z szyjki macicy, który powinnam mieć zrobiony po 25 urodzinach, ale zapomniałam... (zrobiłam - wynik dobry).
Dostałam jeszcze zalecenie, żeby kupić Ferrous Sulphate 200 mg, ponieważ mam za niski poziom żelaza. Wyniki hormonów, ponoć wyszły typowe jak dla kobiety z PCOS.
I jeszcze dobra dla mnie wiadomość - jeśli okres nie zjawi się do 35 dc i test będzie negatywny, to mamy zadzwonić do Kliniki i wyślą mi receptę na tabletki na wywołanie, więc cykl nie będzie ciągnął się w nieskończoność (a tego się obawiałam).


Konsultację w sprawie cukru miałam 16 kwietnia przez telefon z GP (bo wizyta w gabinecie była dostępna dopiero w maju...), ale nie wydał się w ogóle zainteresowany. Stwierdził, że od 20 lat ma do czynienia z cukrzykami i o takim cukrze, to oni tylko marzą. Niestety nie wziął pod uwagę tego, że jest coś takiego jak stan przedcukrzycowy, insulinooporność, nawet nie zapytał o historię choroby w rodzinie, a akurat moja babcia miała cukrzycę. Kazał żyć jak wcześniej i się nie przejmować, a już na pewno nie kontrolować poziomu glukozy glukometrem... Dobrze, że się nie posłuchałam i nie wróciłam do normalnej diety, bo sama jestem sobie świadkiem, jak dobry wpływ miała na mnie zmiana diety i trybu życia.
Parę dni temu na czczo zbadałam sobie poziom glukozy i wyszło mi 4.2 mmol/L!!! To cudowny wynik! Na początku diety ciągle utrzymywał się na poziomie 5.8 czasem spadał do 5.4, ale teraz jest już na znacznie niższym poziomie (a na diecie jestem od 1,5 miesiąca - z tym, że w pierwszym tygodniu, a może troszkę dłużej, jadłam jeszcze produkty mleczne, bo nie wiedziałam, ze mleko zawiera insulinę, której w moim organizmie jest i tak za dużo).
Poza spadkiem cukru, zgubiłam też parę centymetrów - po miesiącu na mojej nowej diecie, na przykład sam obwód brzucha zmniejszył mi się o 5 cm!
Mam więcej energii i po prostu bardziej mi się chce cokolwiek robić. Taką dietę mogę polecić każdemu nie tylko starającym się o dziecko, bo jedzenie ma wpływ na to jak się czujemy każdego dnia, chociaż na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Jest pięknie! ;)