wtorek, 4 marca 2014

25 lutego byliśmy z M na badaniu nasienia. To był wtorek, a w czwartek M miał wizytę u lekarza GP w związku z jego problemami żołądkowymi (dostał tabletki i skierowanie na badanie krwi). Przy okazji lekarz zapytał czy M chciałby poznać wyniki nasienia, bo już są. Oczywiście, że chciał ;) Lekarz pokazał mu na komputerze i powiedział, że wszystko jest ponad normę. Cieszymy się bardzo, bo kiedyś wyniki były złe.
Teraz wiadomo, że przy IVF będą mieli z czego wybierać ;)

Tak w ogóle, to zostałam ciocią. 27 lutego przyszła na świat moja bratanica. Drugie dziecko mojego najstarszego brata. Cieszę się bardzo ;) Z tego, że zostałam ciocią i z tego, że dzieci rodzące się w mojej najbliższej rodzinie, nie wywołują u mnie smutku. Nie czuję tego czegoś niemiłego w środku, tylko naprawdę szczerze się cieszę. Staraczki wiedzą o jakim uczuciu mówię.

W lutym minął piąty rok starań. Ahhhh kto by pomyślał, że starania zajmą nam aż tyle. Tak naprawdę nie wiadomo ile jeszcze. Chciałabym kiedyś móc przeczytać tego bloga z dzieckiem na ramieniu. Chciałabym, żeby ten okres był już tylko wspomnieniem. Mam nadzieję, że tak właśnie się to zakończy.
Z perspektywy tych całych starań, przyznam, że żałuję tego, że na początku "pochwaliliśmy" się najbliższej rodzinie, że staramy się o dziecko. Wtedy, to była taka radosna nowina. Mieliśmy nadzieję, że starania  zajmą najwyżej kilka miesięcy, może rok... Wolałabym słyszeć pytania o to kiedy zdecydujemy się na dziecko, niż pytania o konkrety - co w Klinice?, jak tam leczenie?, jakieś postępy? albo nieśmiertelne stwierdzenie "jesteście jeszcze młodzi, macie czas". Coroczne życzenia "maluszka", do których trzeba się ładnie uśmiechać. Celowe lub nie, sprawianie przykrości różnymi stwierdzeniami. Ktoś mówi, że mu się udało za pierwszym razem, bo powierzył wszystko Bogu. Super rady w stylu "to adoptujcie". Ktoś inny mający dziecko mówi, że bycie rodzicem jest straszne i nie poleca, a w zamian każe zacząć podróżować po świecie. Tacy ludzie mają gdzieś, co człowiek przechodzi, że się leczy, że cały czas walczy.
Prawda jest taka, że nawet jeśli ktoś bardzo by tego chciał, to nigdy nie zrozumie w jakiej sytuacji jesteśmy. Po prostu nie da się i tyle. To dotyczy też innych aspektów życia. My nie wiemy jak to jest być chorym na jakąś chorobę, niewidomym, głuchoniemym itd. i nigdy nie będziemy wiedzieć, jak wygląda życie i trudy takich osób (do póki sami nie znajdziemy się w takiej sytuacji).Inną sprawą jest to, że wiele osób nawet nie próbuje zrozumieć, a do tego wręcz przeciwnie, sprawia przykrość celowo.
Teraz w trakcie leczenia, raczej dawkujemy to na jakim aktualnie jesteśmy etapie leczenia. Jak ktoś zapyta, to zazwyczaj udziela się ogólnej odpowiedzi. Podjęliśmy decyzję, że nie będziemy mówić nikomu o IVF. Owszem w ciągu tych paru lat zdarzyło się napomknąć kilku osobom, że możliwe, że kiedyś podejdziemy do in vitro, ale teraz kiedy rzeczywiście do niego podchodzimy, to pozostawimy tą informację dla siebie. To nie tak, że będziemy ukrywać się z in vitro. Jeśli ktoś zapyta, to powiemy, ale po co samemu się chwalić. Nikt mi się nie chwalił w jakiej pozycji począł dziecko, czy był pijany i czy akurat myślał o swoim partnerze czy może o koledze z pracy albo ponętnej pani z filmu dla dorosłych. Rodzina i znajomi wiedzą dużo więcej o naszym intymnym świecie, niż my o ich.

Jeśli chodzi o IVF, to nie odbędzie ono całkowicie w naszej Klinice, bo w niej nie ma laboratorium. Stymulację i monitoring będę miała tu gdzie zawsze, a punkcję jajników (pobranie jajeczek) i podanie zarodka w Klinice w Oxfordzie. Trochę się tym stresuję, bo w naszej Klinice zdążyłam już wszystkich poznać (leczymy się tam od 3 lat), a tutaj pojedziemy na punkcję do całkiem obcych ludzi. Sama punkcja będzie stresująca, zabieg pod narkozą itd, a do tego nowe miejsce. Jednak mam nadzieję, że spiszą się dobrze i całe to zamieszanie zaowocuje zdrową ciążą, a potem narodzinami zdrowego dziecka.
Zabieg i leki mamy refundowane. Tylko za ewentualne mrożenie zarodków, będziemy musieli zapłacić 735 funtów (to opłata za pierwsze 12 miesięcy, nie wiem ile później trzeba płacić).
Przysługują nam 2 cykle IVF. Jeśli w pierwszym się nie uda zajść w ciążę, to w drugim będą mnie stymulować od nowa. Nie używają zamrożonych zarodków, tylko "produkują" nowe, więc w takiej sytuacji, za mrożenie trzeba będzie płacić 2 razy. Potem te mrożone można wykorzystać na własną rękę, z własnej kieszeni.

poniedziałek, 3 marca 2014

Czas na dopisanie trochę do mojego "pamiętnika" w drodze po największy cud jakim jest dziecko.
Trochę rzeczy się zadziało od kiedy pisałam ostatni raz.
Przede wszystkim PRZEPROWADZILIŚMY SIĘ! ;) Zanim jeszcze się wprowadziliśmy do "nowego" domku czekał nas remont obu sypialni i potem wielka przeprowadzka z wszystkim co uzbieraliśmy razem przez te parę lat w wynajmowanym domu. O ile dobrze pamiętam to naszą pierwszą nocą już u siebie był piątek, 14 czerwca. Od tamtej pory cały czas coś robimy w domu. We wrześniu wzięliśmy się za kuchnię, która została skończona dopiero w grudniu. Aktualnie mamy w planach remont salonu, ale wstrzymujemy się z pewnych powodów, ale o tym później.


Majowy cykl bez stymulacji nie chciał się sam zakończyć. Z Kliniki podesłali mi receptę na Proverę, którą zaczęłam brać w 47 dc i w rezultacie cykl trwał 54 dni.
12 lipca zaczęliśmy 3 cykl z Gonadotropinami. Cykl trwał 34 dni.
15 sierpnia zaczął się kolejny cykl bez stymulacji. Od 28 dnia cyklu miałam 3 dni brązowego śluzu (niewiele, ale jednak). Myślałam, ze zbliża się @, ale ucichło... W 36 dc wizyta w Klinice. Od 42 dc brałam przez 5 dni Proverę na wywołanie @. Zazwyczaj po 2-3 dniach od odstawienia tabletek @ przychodziła, jednak nie tym razem. Cykl trwał 59 dni z czego 9 ostatnich dni towarzyszyły mi skurcze, tak jak przy stymulowanych cyklach.
13 października. Czwarty cykl ze stymulacją. 2 ładne pęcherzyki (20 i 16 mm). Cykl skończył się po 32 dniach.
14 listopada. Cykl bez stymulacji. 28 listopada wizyta w Klinice. 2 torbiele po niepękniętych pęcherzykach... Powiedzieli, że jeśli okres przyjdzie przed 26 grudnia, to przyszły cykl też bez stymulacji, bo w Święta i Nowy Rok nie pracują, więc nie mogliby mi robić monitoringu. 23 grudnia zaczęłam mieć plamienie... 24 też... Okres przyszedł 25... Cykl trwał 41 dni.
25 grudnia. Piąty cykl z Gonadotropiną. Jednak zaczęłam brać Gonadotropinę - ten jeden dzień nie robił wielkiej różnicy. W Klinice nic nawet na ten temat nie powiedzieli, więc odetchnęłam z ulgą ;) Byłam stymulowana trochę dłużej niż zwykle, bo jakoś brak było dominującego pęcherzyka, ale w końcu w 17 dc ukazał się 17 mm na prawym jajniku. Wieczorem wzięłam Ovitrelle. W tym cyklu dużo rozmyślałam, żeby się wybrać do jakiegoś Polskiego lekarza na USG po podaniu Ovitrelle, żeby sprawdzić czy pęcherzyki mi pękają, bo w Klinice zawsze robią monitoring tylko przed zastrzykiem. Moje rozmyślenia zostały kolejny raz potwierdzone, bo już po 6 dniach od zastrzyku miałam plamienie i na drugi dzień przyszedł okres. Czyli pęcherzyk nie pękł i bardzo prawdopodobne, że wcześniej też nie pękały. Cykl trwał 23 dni.
Na jednej z wizyt z monitoringiem, pielęgniarka wspominała, że rozmawiała z Doktorką i tamta sugerowała, że jak w tym cyklu się nie uda, to, żeby przejść do IVF. Nie byliśmy do tego przekonani-przecież refundują 6 cykli, kto wie może ten szósty ma być tym szczęśliwym.  Jednak po tym jak cykl się zakończył i utwierdził w tym, że ta stymulacja jednak nie działa na mój organizm, zaczęliśmy się z M bardziej skłaniać ku temu co sugerowała Doktorka.
17 stycznia zaczął się cykl bez stymulacji. 19 stycznia (w niedzielę) M wysłał e-mail do sekretarki naszej Doktorki, żeby jej przekazała, że decydujemy się na IVF (Doktorka już po 3 stymulacji chciała, żebyśmy podeszli do in vitro, ale mieliśmy nadzieję, że nie będzie to konieczne...). Nie dostaliśmy odpowiedzi, ale w piątek przyszedł list - taki jak zawsze po cyklu stymulowanym, gdzie doktorka podsumowuje stymulację i pisze jak jej przykro, że się nie udało tym razem. Jednak w tym liście napisała również, że rozpoczynamy IVF, na które się zdecydowaliśmy (czyli wiadomość od sekretarki do niej dotarła). Na drugi dzień 25 stycznia przyszedł drugi list, ze skierowaniami na badania. Dla mnie i dla M. Ja mam zrobić FSH, LH, TSH, Ferrytynę i ogólne badanie krwi plus wirusowe zapalenie wątroby typu B i C. M tak samo wirusowe zapalenie wątroby typu B i C i dodatkowo badanie nasienia. Ja niestety na zrobienie badań muszę czekać do kolejnego cyklu, bo hormony mam zrobić między 1 - 5 dc. Mam nadzieję, że ten cykl nie będzie jakimś strasznym tasiemcem. Po tym jak w Klinice dostaną wyniki badań, to mają nas umówić na wizytę na której ustalimy szczegóły.


Powiem szczerze, że miałam nadzieję, że nas IVF ominie (nie żeby nas ktoś do niego zmuszał), zresztą pewnie każda para ma taką nadzieję. Miałam nadzieję, że nie dotrzemy do tego punktu, że zdarzy się cud i będziemy rodzicami w bardziej naturalny sposób, płodząc dziecko w domu, razem, bez stresów, a nie w laboratorium... Bardzo boję się tej całej procedury, nowych zastrzyków (pisałam już jaki był u mnie problem z zastrzykami na początku stymulacji), punkcji jajników, tego, że się nie uda,... bo IVF jest dla nas tak naprawdę ostatnim przystankiem w drodze do bycia biologicznymi rodzicami. U mnie nie ma naturalnej owulacji, laparoskopia mi nic nie dała, stymulacja CLO i Gonadotropinami na mnie nie działa... Jeśli IVF zawiedzie, to mój świat chyba runie, bo tak to zawsze była świadomość, że na końcu tej naszej walki o dziecko, jak to czy tamto zawiedzie, jest jeszcze in vitro. Słyszałam o przypadkach zachodzenia w ciążę, pomimo nieudanego IVF, ale są przecież różne powody niepłodności - u mnie nic nie pracuje tak jak powinno i nie ma szans na taką ciążę - bez owulacji jest całkowicie niemożliwa.


Pod koniec sierpnia zdecydowaliśmy się dowiedzieć więcej o adopcji. Wypełniliśmy formularz i wysłaliśmy zgłoszenie do ośrodka. Przyszedł list z zaproszeniem na spotkanie informacyjne. Było na początku września. Dotarliśmy tam pierwsi. Poza nami zaproszonych było jeszcze około 10 par. Mieliśmy dostęp do specjalnych gazetek z profilami dzieci, które oczekują na adopcję. Wszystkie z tych dzieci były już kilkuletnie i większość - co mnie zdziwiło - była ciemnoskóra, bardzo mało było dzieci pochodzenia angielskiego. Było kilkoro dzieci z mieszanych par, gdzie jedno z rodziców było Anglikiem. Dużo było też rodzeństw. W profilu każdego dziecka było zdjęcie, krótki opis, jakiej narodowości są rodzice, jakiej religii i rodzaj kontaktu z biologiczną rodziną.
Spotkanie prowadziły 4 panie. Dowiedzieliśmy się, że adopcja jest jeszcze bardziej trudna niż się spodziewaliśmy. Jedną z tych pań była zaproszona mama adopcyjna, która niedawno adoptowała 2 córeczki. Opisywała cały proces, na koniec podsumowując, że był to najgorszy i najbardziej stresujący okres w jej życiu. To taki rollercoaster emocjonalny-raz się cieszysz, raz płaczesz. Spotkania z pracownikiem socjalnym były okropne i zazwyczaj ona się po nich załamywała-gdyby nie to, że miała wsparcie ze strony męża, to by się poddała. Pracownicy socjalni przegrzebują życie doszczętnie i zadają bardzo trudne pytania o sprawach, o których na co dzień się nawet nie myśli. Mówiła, że para musi być naprawdę silnie zżyta, żeby przejść cały ten proces do końca (oczywiście jeśli wcześniej nie zostanie zdyskwalifikowana).
Jednego dnia pracownik socjalny przyjechał do niej z obcym dzieckiem i kazał jej się nim zajmować, a sam stał w kącie i kazał udawać, że go nie ma… I jak tu być naturalnym w takiej sytuacji? a wszystko widzi pracownik i sobie notuje.
Poza tymi wizytami pracownika socjalnego, są jeszcze dwa etapy gdzie staje się przed komisją, która zadaje pytania i decyduje czy przechodzi się do dalszego etapu.
W całym procesie są też 2 szkolenia, każde z nich trwa 2 dni, od rana do wieczora, więc trzeba brać urlop. Ponoć są one bardzo wyczerpujące. Nie można ich ominąć i na każdym trzeba być we dwoje, bo inaczej jest się zdyskwalifikowanym.
Nie można leczyć niepłodności w trakcie trwania procesu i na rok przed rozpoczęciem – nawet po poronieniu trzeba odczekać zanim zacznie się proces.
Do tego trzeba mieć doświadczenie w opiece nad dziećmi-najlepiej jeśli się opiekowało nimi w przeszłości. Jeśli nie, to panie mówiły, że lepiej przed rozpoczęciem popracować jako wolontariusz w jakimś przedszkolu czy klubie dla dzieci, żeby mieć potem referencje z tego miejsca.
Trzeba też podać 6 znajomych osób, z których oni wybiorą sobie 3 i do nich zadzwonią, żeby wypytać o nas… (Ostatnio znajoma opowiadała, jak jej koleżanki brat adoptował, to ponoć wypytywali ją o jakieś zmyślone rzeczy, żeby sprawdzić na ile zna brata).
O dziwo w naszym hrabstwie jest o wiele mniej dzieci do adopcji niż myśleliśmy. Jedna z tych kobiet powiedziała, że aktualnie jest ok 90 dzieci, z czego tylko 40% może być adoptowanych, bo oni najpierw szukają rodziców adopcyjnych w rodzinie dziecka i dopiero jak się okaże, że nikt go nie chce, to może je adoptować ktoś obcy.
Trzeba utrzymywać kontakt z rodziną dziecka – są 2 rodzaje - pierwszy jest listowny, drugi to SPOTKANIA! Religia dziecka też musi być podtrzymywana… a niestety większość z tych dzieci, to muzułmanie. Jestem tolerancyjna i szanuję inne religie, ale nie wyobrażam sobie zagłębiać się w Koran i prowadzać dziecko do meczetu... Wszystko to po to, żeby dziecko znało swoje korzenie, swoje pochodzenie itd.
Nigdy nie miałam zamiaru przed dzieckiem ukrywać tego, że jest adoptowane, ale te "warunki", to dla mnie jednak trochę za dużo. Boję się, że mimo tego, że większość tych dzieci pochodzi z domów, gdzie rodzice źle je traktowali i ma za sobą ciężkie przejścia, to i tak ja byłabym tą złą w ich mniemaniu. Jako ta, która zabrała je ich rodzicom. Te spotkania, kończyłyby się pewnie płaczem, krzykiem, a potem tygodniowym buntem. Nie wydaje mi się, żebym w takiej sytuacji kiedyś usłyszała od dziecka słowo "mamo", a już na pewno nie liczyłabym na "kocham cię".
Wiadomo, że pragnąc dziecka,F nie o takim macierzyństwie marzę. Chcę być matką, chcę kochać i być kochaną.

Po tym spotkaniu, trochę oddaliliśmy się od adopcji, bo jest dla nas trochę za bardzo skomplikowana… Może gdyby nie ten zakaz leczenia niepłodności…. Zdecydowaliśmy, że najpierw spróbujemy IVF, a potem w razie czego odczekamy rok i rozpoczniemy proces adopcyjny.
Tak poza tym, to jestem trochę zniesmaczona tym jaką kampanię reklamową ośrodek w naszym hrabstwie prowadzi. W radiu ciągle słychać, że mają bardzo dużo dzieci, nawet niemowląt, że każdy może adoptować - osoba samotna, gej, lesbijka, bezrobotny, że wystarczy tylko chcieć, a przecież wcale nie jest to takie proste. Jest nawet reklama powiązana z IVF, gdzie mężczyzna opowiada, że właśnie są z żoną po kolejnej nieudanej próbie in vitro, zdecydowali się na adopcję i teraz mają śliczną maleńką córeczkę. Ta reklama sugeruje, że można adoptować z marszu, a przecież trzeba odczekać rok od zakończenia leczenia niepłodności... Wiem, że chcą zachęcić jak najwięcej osób do zainteresowania się tematem, ale wiele osób może być mocno rozczarowanych po tym spotkaniu informacyjnym. My jechaliśmy tam wiedząc, że adopcja jest trudna i to co mówią w tych reklamach to taka "przynęta", ale wyobrażam sobie co musi czuć taka załamana po nieudanym in vitro para, która jedzie tam już praktycznie po dziecko, bo przecież w radiu mówią, że rozdają każdemu. Na miejscu dowiadują się, że muszą odczekać rok zanim rozpoczną proces, który trwa też parę dobrych miesięcy, a jak by jeszcze chcieli niemowlę albo dziecko do 2-3 roku życia, to też się trochę naczekają, bo takich w ośrodku mają mało.
My chcieliśmy się dowiedzieć więcej, o tym jak tutaj ta adopcja wygląda. Dobrze wiedzieć wcześniej, bo różni się bardzo od adopcji w Polsce.
Z tym, że proces jest taki trudny, że sprawdzają ludzi, to się zgodzę, dobrze, że tak jest - zawsze jest mniejsze prawdopodobieństwo, że jakieś dziecko trafi do złych osób. Jednak, to utrzymywanie kontaktu i wychowywanie dziecka w religii rodziców biologicznych bardzo mi się nie podoba. Ten kontakt może ma jeszcze jakiś cel, ale religia?...
Możliwe, że gdyby wyglądało to trochę inaczej, to teraz po zakończeniu stymulacji, bylibyśmy w trakcie procedury adopcyjnej. Jednak w tej sytuacji, zamiast czekać bezczynnie rok, to po prostu podejdziemy do tego IVF, jak się nie uda, to wtedy poczekamy - przecież i tak nie będziemy mieli innego wyjścia.